blogi

  •  |  Written by Smok Eustachy  |  0

    Zakopane nie ma startu do Sanoka, jako miejsce wypoczynku rzecz jasna. Chyba że ktoś chce chodzić po wysokich górach, czy zimą jeździć na narty. To wtedy nie. Ale tak na wypoczynek to Sanok jest super. Jest miastem większym powierzchniowo, więc nie ma takiej kłębiącej sie tłuszczy na Krupówkach. Jest za to rynek, który jest fajny. Pociągów jest mało, ale bezpośrednie do Krakowa są.

    Cóż takiego ma zatem Sanok? Otaczają go malownicze góry Słonne, które dostarczają niezapomnianych wrażeń:

    image

    image

    https://www.salon24.pl/u/smocze-opary/1315574,gory-

    image

    image

    Jest rzeka, basen nawet chyba jest. Jest gdzie się przejść. Góry zaczynają się zaraz za skansenem. Bo Sanok przewyższa Zakopane zabytkami, które można zwiedzić. Przede wszystkim ogromny skansen, którego zbiory są gigantyczne. Dalej – Zamek Królewski ze zbiorami ikon i Beksińskim, tj. wystawa prac Beksińskiego jest. Miejsca te są godne nie tyle jednego wpisu, ale trzeba każdemu poświęcić szereg wpisów. Dalej – mamy kościoły, których jest kilka. Co najmniej dwa zabytkowe w centrum (Fara i Franciszkanie) i jeden nowoczesny, tez ładny. No i obok Sanoka jest Zagórz – węzeł kolejowy i brama Bieszczad. W zasadzie to wolę mieszkać w Zagórzu i dojeżdżać do Sanoka autobusem miejskim. Komunikacja miejska działa bowiem w Sanoku, choć w niedzielę słabo, a w sobotę tak sobie. Zwiedziłem całe miasto bo jest trudność w zorientowaniu się gdzie jest przystanek w dobrą stronę. Siódemką np. w przeciwnym kierunku Siódemką łatwo można są tak zabrać. Każda linia ma swoje warianty, jeden jedzie tu, drugi tam. Jak jedziesz za miasto to musisz wiedzieć do której gminy jedziesz, bo system tego wymaga. Kanary są w autobusie też.

     

    image

    image

     

    Tory kolejowe są niewykorzystane, a motoraki mogły by pełnić obowiązki tramwaju rozładowując korki.

    Są różne ciekawe paśniki, gdzie można zjeść interesujące potrawy.

    W pobliżu mamy takie ośrodki, jak Strachocina i Lesko:

    https://www.salon24.pl/u/smocze-opary/1316844,bobolowka

    Na południu zaś czają się Bieszczady, w tym Komańcza.

    Inne ciekawe miejsca to most blaszany przez San, ten jak się idzie do skansenu. Jest Kopiec Mickiewicza, bardzo fajny kopiec do zaliczenia, prawie jak krakowskie kopce. O Zagórzu będzie oddzielny wpis, bo to super miasto. 

    5
    5 (1)
  •  |  Written by Marcin Brixen  |  0
    Mama Łukaszka z triumfem machała gazetą.
    - Nie nad stołem - rzekła z wyrzutem w głosie babcia Łukaszka. - Paprochy sypią się do zalewajki.
    - Żydowskie paprochy - dodał dziadek.
    - Maca nie jest taka zła - wzruszyła ramionami mama.
    - Ale zalewajka już tak - marudził Łukaszek. - Dlaczego znowu ją jemy?
    Tata Łukaszka wypiął pierś i powiedział drżącym lekko z dumy głosem:
    - Bo dorabiam. Stać nas.
    - Naprawdę jest taka bieda? - zafrasowała się siostra Łukaszka.
    - A czy gdyby był dobrobyt to jedlibyśmy w kółko zalewajkę? - zawarczała babcia Łukaszka. - Przypomnij sobie kiedy ostatnio miałaś kiełbasę w ustach!
    - Wczoraj - odpaliła bez namysłu siostra.
    - Przecież wczoraj nie jedliśmy kiełbasy - zauważył Łukaszek.
    - Ach, chodzi o tą do jedzenie - zaśmiała się perliście siostra i nie zdążyła już nic więcej powiedzieć, bo babcia wyrzuciła ją za drzwi. Siostra zaczęła walić w nie ślicznymi piąstkami i krzyczeć:
    - Antysemityzm!
    Mama Łukaszka odczekała dłuższą chwilę po czym wstała i rzekła z potępieniem w głosie:
    - No to, Polacy, to nikt Żydów nie ratuje.
    - Ale to nie ma Żydów - zauważył tata.
    Mama tylko wywróciła oczami i poszła wpuścić siostrę z powrotem do kuchni.
    - Nie martwcie się - mama pomachała Wiodącym Tytułem Prasowym. - Będzie lepiej!
    - Premier znowu się wściekł i znowu zażądał ustawy od ministra? - spytała apatycznie babcia.
    - Lepiej! Tym razem uroczyście poprzysiągł! - i mama spojrzała zdumiona na Hiobowskich, którzy wybuchnęli śmiechem.
    - Co was tak śmieszy, co?
    - Bo to już siedemnasty raz w tym roku, kiedy uroczyście przysięga - dziadek zajrzał do swoich notatek. - Z kolei "obiecał na pewno" trzydzieści cztery razy. Dwadzieścia siedem razy zobowiązał się, że oczekuje konkretnego działania od kompetentnego ministra...
    - Tym razem uda się na pewno - zapewniała gorąco mama Łukaszka - Będą pieniądze!
    - A myślałem, że jak Gruby Maciek powiedział, że Tunald-Dosk powiedział, że nie pieniądze na kontach w SKO nie są własnością uczniów to żartował - Łukaszek podparł brodę w zamyśleniu.
    - Bo żartował! - mamie z oburzenia nozdrza ruszały się jak komuniście przyciśniętemu potrzebą fizjologiczną na widok fortepianu. - Pieniądze będą i w to dużej ilości bo zrezygnowano z budowy autostrady.
    Zapadła cisza.
    - Czy kosmodrom jest droższy od autostrady? - zapytała ostrożnie siostra Łukaszka.
    - No, ja myślę - odparła równie ostrożnie mama Łukaszka. - A bo co?
    - Bo gdyby zrezygnowano z budowy kosmodromu... - siostra nie dokończyła, bo mama Łukaszka wyrzuciła ją za drzwi.  
    - Z dwóch kosmodromów - darła się za drzwiami siostra.
    - Kosmodromu nikt nie planował - rzekł melancholijnie tata Łukaszka. - Ale autostradę tak.
    - A po co ci autostrada? - zapytała serdecznie mama Łukaszka. - Przecież wszystko co trzeba możemy kupić naszym osiedlu! Bardzo dobrze, że rząd położył kres tej kaczej megalomani! Nie można budować na krzywdzie ludzkich wywłaszczeń!
    Mama palnęła pięścią w stół. Ze stołu spadł pilot do telewizora. Stuknął o podłogę i telewizor się włączył. Na ekranie pojawił się premier.
    - ... oczywiście, że wybudujemy autostradę. Zobowiązałem już do tego odpowiedniego ministra... - podniósł palec w górę.
    Mamie Łukaszka zrobiło się przykro.
    - A co z wywłaszczeniami i megalomanią? - dobiła ją babcia.
    Na szczęście w odpowiedzi wyręczył ją premier.
    - Nie będzie żadnych wywłaszczeń. Zbudujemy autostradę w miejscu już istniejących dróg, więc nikt nie ucierpi.  nie będzie pomnikiem megalomanii poprzedniej władzy. Będzie to urealniona autostrada w formie Trójobwodnicy. Nazwaliśmy ją CPK.
    - To znaczy? - pytał jakiś dziennikarz.
    - CPK to skrót. Pochodzi od trzech miast: Chorzowa, Płocka i Kartuz. Tam wyremontujemy po jednej ulicy w standardzie obwodnicy. Dzięki temu zyskają lokalne społeczności, które dzięki temu szybciej dojadą do celu, Co za sens budować autostradę gdzieś w polu, gdzie ma żadnego ruchu i trzeba by go sztucznie generować.
    - A jeśli ktoś będzie chciał jednak skorzystać z autostrady? - dopytywał dziennikarz.
    - To może jechać do Niemiec, w Niemczech jest dużo autostrad.
    5
    5 (1)
  •  |  Written by Smok Eustachy  |  0

    Holocron nieco się myli w swoim materiale. Nie chodzi tu o osoby, do których Gwiezdne Wojny są kierowane, a o tych, którzy je oglądają itp. To jest pewna różnica, bo wytwórnia kieruje swój produkt do kogośtam, a ogląda kto inny:

    https://youtu.be/deyXEKKFEu8?si=aIJ8xZYOoXOTkqVb

     

    Widać dominującą rolę białych mężczyzn tutaj, czy nie widać? Nadają oni wyraźny ton i mają określone kryteria, które nie są obiektywne: kierują się ideami dobra, prawdy i piękna. Inni mogą mieć jakieś swoje inne kryteria, które są inne. Np Bollywood ma akcenty rozłozone inaczej, na fizykę to się tam nie zwraca uwagi w ogóle:

    https://youtu.be/Q0hbzPmJ0qU?si=SHycN1dbxaQRAsvV

    Podsumowując: jest jak jest i mężczyźni ciągną ten wózek, czego statystyki w pełni nie oddają, bo część kobiet dla towarzystwa ogląda. Gdyby Disnej kierował się zyskiem to powinien o tą grupę dbać, jej zachcianki spełniać i ślipiać w ślepia wypatrując życzeń. Chyba że spodziewają się, że kto inny więcej kasy przyniesie. No nie przyniesie, bo wokistyczne produkcje radzą sobie słabo. Willow nawet spadł z rowerka, czyli zdjęli ten serial z platformy. Wypada tu zauważyć, że o ile ogólna niezborność i dziadostwo jeszcze jakoś ujdą, o tyle dołożenie do tego dziadostwa wokizmu prowadzi do nieuchronnej katastrofy. Wydaje się że szefowa Lucasfilmu Kennedy od początku chciała robić rzeczy następujące:

    https://youtu.be/caS6E61Fj4E?si=yI2RFEC87v2-OE5V

     

    I mieliśmy pierwszy etap, czyli sekłele, potem po ich klęsce była odwilż (NEP), czyli Mandoverse, które nieco odbudowało markę. Przypominam stale, że Polska była zawalona zabawkami Grogu, a platforma Disney Plus nie była nawet legalnie dostępna. No ale poprawiło się, to można teraz dowalić widzom Akolitą, który spotyka się z miażdżąca krytyką.

    Wymiana widowni jest zawsze ryzykowna, bo wytwórnia opiera swój zysk na fanatykach, którzy kupują zabawki, kolekcjonują, chodzą do kina na jeden film po 20 razy. Abonament Disney Plus mają na ogół jeden. To oni są twardym rdzeniem, generującym sukces, poprzez swoje zaangażowanie promieniują na innych. I jeśli przestaniesz dostarczać im „kontent”, za który chcą płacić to się wkurzą.

    image

    II 

     

    Teraz na przykładach opiszę o co się rozchodzi. Najpierw opiszę segment śledczy:

    Zadajmy sobie pytanie: dlaczego Jedi przystawili w ogóle się do Oszy (Osha)? Nie mieli bowiem podstaw: Powołują się na rysopis, a osób pasujących do rysopisu jest miliardy. Tu wystarczyło wprowadzić nagranie z kamerki, na którym została rozpoznana. Ale skoro ją podejrzewali to winni wiedzieć, że na niebezpiecznego podejrzanego wysyła się liczne siły antyterroru a nie 2 leszczy, którzy mogą łatwo zostać wykończeni razem z jedynym świadkiem.

    Dalej: sprawę można zakończyć wnikając w umysł, co Jedi czynią z upodobaniem w tej iteracji.

    Dalej: Osha nie miała sposobności, bo musi posiadać statek kosmiczny odpowiedni, o czym nie ma mowy. Skoro mogła się udać na drugi koniec galaktyki aby dokonać plugawego mordu, to może uciec dowiedziawszy się, że interesują się nią Jedi.

     

    Dalej: znajduje się na statku kosmicznym, można prześledzić czy go opuściła.

    Dalej: niebezpiecznych przestępców przewozi się w specjalnym konwoju. powinniśmy o tym wspomnieć

     

    Dalej: kto tam ściga przestępców, skoro nie ma policji? A Jedi mają immunitet i egzempcję spod prawa publicznego. 

     

    https://youtu.be/E8ZQLbObMng?si=aAv7mcAXlUS-oZ65&t=333

    Zastanówmy się teraz, co by się stało gdyby to było zrobione dobrze i zatrzymanie Oszy (Osha) było wiarygodne? Nic by się nie stało złego. A wiele dobrego, gdyż widz by dostał wiarygodną opowieść. Oglądający do kotleta też by to pojęli.

    Następna kwestia to śnieg. W serialu czy to zimno i śnieg, czy gorąco i dżungla ubierają się w ten sam sposób, nawet identycznie, nie ma pogoda żadnego wpływu na bohaterów. Że na każdej planecie jest takie samo ciążenie, atmosfera nadająca się do oddychania, to już przeboleję. Ale popatrzcie jak takie rzeczy realizowali ludzie, którzy się znają:

    https://www.cda.pl/video/20677612f6

     

    image

    Jest to angielskie serial telewizyjny Czerwony Karzeł, o niskim dość budżecie i komediowy w dodatku. Ale zwróćcie uwagę, że to kometa uderza w statek a nie statek w meteoryt, załoga, czyli Lister, zmaga się z pogodą. Mamy pokazane ciężkie warunki, jak wichura. Para lecąca z gęby jest od razu zwiewana i dlatego nie widać. W dalszej części odcinka mamy walkę o życie, palenie Szekspira, żołnierzyków, gitary, głód itp. A w Akolicie dziewczę wychodzi bez szwanku i nie ma żadnych problemów. Niechby walczyła o przeżycie w ciężkich warunkach. A tamci niech se kurteczki założą i szaliczki. Na Hoth (Imperium Kontratakuje) były kurteczki, i nocowanie w bebechach tartauna, czy tam tartaka. Tauntauna. No tego z rogami. Widać, że jest ciężko. Kiedyś to bym tylko wstawił filmik, gdyż byłem ożywiony nadzieja, że czytelnik sam sobie wyinterpretuje implikacje, a teraz daję opis, bo połowa nie zrozumie. Z komentarzem i tak nie zrozumie.

    Trzecim przykładem jest plemię wiedźm i postępowanie jego przywódczyni, czyli jednej z matek (dwóch): Przychodzą Jedi, mówią że chcą przetestować dziecko. Ta oświadcza im, że są poza terenem Republiki i mogą im skoczyć. Ale nie wyrzuca ich i się zgadza na testy. Segment ten ma takie wątpliwe elementy, jak sam rozmiar fortecy wiedźm, mało wiarygodnej jako obiekt sfajczenia. Drewniana buda z pierwszego odcinka byłaby tu wiarygodna. Nie wiadomo na jakiej zasadzie wiedźmy te funkcjonują: czy kooptują nowe uczestniczki, podobnie jak Jedi, czy szukają sobie facetów na jedną noc, aby zajść, czy coś innego. Takie wzorce są u nas w kulturze chyba jednak co nie? W każdym z tych przypadków inny będzie sens przedstawionych nam wydarzeń. A tak swoją drogą to przecież tam jest wszędzie blisko, więc mogą łatwo czynić wyprawy infiltracyjno-werbunkowe. Kilka godzin i jesteś na drugim końcu galaktyki. Tam obecnie wszędzie jest blisko.

    III

    Przejdźmy teraz do samego wokizmu. My tu powinniśmy szczególnie łatwo przedstawić analizę tego zjawiska, bo mamy doświadczenia z czasów Zenona Kliszko, czyli Władysława Gomułki (pseudonim Wiesław), kiedy to kultura była kształtowana w podobnie bezsensowny sposób. Wokiści teraz mają do dyspozycji umiarkowany aparat represji, dlatego się frustrują wyraźnie, wyzywając ludzi od takich i siakich. Zacznę od deficytu kulturowego takiego, jak brak znajomości dorobku karykaturalnego ludzkości. Jak ktoś jest zakorzeniony w kulturze to zna ten styl ekspresji artystycznej: pokrzywione mordy, niezachowanie skali, proporcji itp. A jak nie jest zakorzeniony to się pruje o miniaturki na Jutupce, które i tak są łagodne. Taka miniaturka dostarcza istotnej informacji o charakterze dzieła, które za nią stoi.

    Woke jako takie generuje problemy z powodów bezpośrednich i pośrednich. Pośrednie to m.i. zatrudnianie niekompetentnych grafomanów, którzy odstawiają manianę.

    Mamy tu zjawisko lustrzanego odbicia, które pokażę na przykładzie reprezentacji; skoro sformułowali doktrynę reprezentacji, że jak ktoś jest niereprezentowany to nie może się identyfikować i opowiadają o tym przy okazji Syrenki to nie mogą się dziwić, że biali mężczyźni też oceniają produkcję pod kątem, czy są reprezentowani. I jak nie ma białego męskiego bohatera to minusują. A ponieważ stanowią dominującą grupę odbiorców to jest jak jest. Powinienem rozwinąć tą myśl i wprowadzić opis sytuacji, ale mi się nie chce. To jest tak, jakby wokiści wyszli na ring i są zdziwieni, że ci drudzy lutują w nich a nie w siebie.

    Podstawy wokizmu opisałem tutaj:

    https://www.salon24.pl/u/smocze-opary/1380576,woke

    Mogę natomiast dodać elementy charakterystyczne dla Akolity:

    1. Podobnie jak kiedyś przestępcą w kryminale mógł być jakiś spekulant, niebieski ptak, prywaciarz a partyjny, robotnik itp. nie, tak tu biały mężczyzna może być tylko przestępcą w areszcie (nie ma reprezentacji na statku więziennym), zbrodniarzem albo idiotą. Grubciu wchodzi jako ciałopozytywny, a nie jako biały. Ale dali reprezentację rudych, i to się chwali. Mamy spory przełom i kolejny etap, co należy uwypuklić.

    image

    Lustrzane odbicie: jak się prujesz że kobiety nie rozmawiają ze sobą to się nie dziw, że ktoś spruje się że mężczyźni nie rozmawiają ze sobą. A takie kryterium jest: kobiety muszą rozmawiać ze sobą.

    2. Merysuizm: tu niestety mamy uwstecznienie, bliźniaczki nie są tak wspaniałe jak Rey, Dali im też podstawy: jedna uczyła się na Jedi i pracuje jako mechanik, druga była szkolona.

    3. Zaimki! Wprowadzili pytanie o zaimki i jest to kolejny przełom.

    4. Są lesbijki jedne czarownice. A już się tu dopatrzyli że jedna tam padawanka czuje miętę do Oszy (Osha).

    5. Otrucie dżedaja przez czarną dziewczynę to symbol obalenia patriarchalizmu.

    6. Normalnej miłości nie ma dalej i romansu, jak to po przejęciu przez Disneja.

    IV Co ich zaskoczyło?

    Aby rozszerzyć zasięg dodali aktora koreańskiego z Korei Płd., co jest sensowne o tyle, że Sol gra najlepiej i jest najjaśniejszym punktem serialu. Produkcje koreańskie zaś są w dużej mierze zeuropeizowane i przenoszą wartości cywilizacji zachodniej (dlatego się cieszą coraz większą popularnością u nas). Ale przed premierą szefowa Lucasfilma, Kennedy, zaczęła lżyć fanów. Ona już wtedy widziała serial i wiedziała, że jest beznadziejny. Była to próba tzw Damage Control, czyli ograniczenia szkód. Osłabienie nieuchronnej krytyki, aby naturalne głosy oburzenia niska jakością produkcji przedstawić jako przejaw rasizmu, ksenofobii, etc. Nie udają się takie działania na ogół i tylko rozwścieczają odbiorców. I ci zaczęli się przyglądać produkcji i bez trudu zobaczyli, że białego faceta nie ma. Czyli są niereprezentowani. Doszły tu różne wypowiedzi tfórców, że serial jest gejowski, że przekazuje doświadczenia lesbijskie szołranerki itp. I się zaczęło. Tutaj dodaję punkt 7 do wykazu: zapładnianie się bez potrzeby mężczyzny jest pragnieniem lesbijek i tu mamy ucieleśnienie tego pomysłu.

    W każdym razie zaczęła się rozróba, co mnie dziwi. Przecież takie produkcję nie znajdują uznania, Willow spadł z rowerka, czyli z platformy DisneyPlus, sekłele Star Wars też nie odniosły sukcesu: w 5 filmów zaorali Gwiezdne Wojny na tyle, że robienie następnych filmów groziło klapą. Musieli zrobić odwilż, produkując Mandalorianina, z głównym, bohaterem mężczyzną, niskim kosztem i łatwością kasacji, jak nie wypali. Odbudował on nieco markę i teraz mogli odejść od odwilży lutując Akolitę.

    I tu jest pora na osobiste wyznanie: byłem akolitą.

    Przy czym w wywodzie tym jaki liberał nie mówię o uniwersalnych wartościach, obiektywnej słuszności ale o subiektywnych gustach i zamiłowaniach. Ci mają takie, a tamci takie. I praktycznych problemach z nich wynikających. Są różnice: jedni uważają że chodzi się mordą do przodu a zadkiem do tyłu, a drudzy że zadkiem do przodu i mordą do tyłu. Da się tą rozbieżność zaakceptować w ramach pluralizmu, ale już jak ktoś zacznie się domagać, aby jeść zadkiem a srać mordą to się robi niebezpiecznie.

    Przy czym mamy urojenie wielkościowe: oni naprawdę myślą tak jak zaufani towarzysze kiedyś( w latach 60-70 dwudziestego wieku): naród z partią, partia z narodem, przeciw jest garstka wichrzycieli, za pieniądze CIA oczywiście. Pierwsza pielgrzymka Jana Pawła II zmieniła tu trochę optykę. Ci też myślą, że publika marzy o zaimkach i reprezentacji. 

    PS: Mamy do czynienia ze spektrum 

     
     
    0
    No votes yet
  •  |  Written by Godziemba  |  0
     Niemcom udało się zdobyć Kretę tylko dzięki błędom popełnionym przez Brytyjczyków.

     
               Sztabowcy niemieccy, analizujący meldunki z wyspy, poważnie brali pod uwagę możliwość odwołania operacji, ale pod naciskiem gen.  Studenta postanowiono poczekać na rozwój wydarzeń kolejnego dnia, w nadziei na uchwycenie któregoś z lotnisk.
     

               21 maja niemieckim spadochroniarzom udało się opanować lotnisko Maleme. Sukces ten był możliwy tylko dlatego, że alianckie dowództwo nie zdecydowało się na generalny  kontratak, mogący zepchnąć spadochroniarzy do morza.
     

              Po opanowaniu lotniska niemieckie Ju 52 przewiozły na wyspę strzelców górskich z 100 GJR.
     

             Znaczne straty niemieckich konwojów morskich sprawiły, iż zrezygnowano z przewozu morzem wojsk mających wesprzeć działania na Krecie.

     
             Losy operacji „Merkury” rozstrzygały się na zachodzie wyspy, podczas gdy w jej środkowej i wschodniej Niemcy jedynie trwali na pozycjach obronnych oczekując nadejścia posiłków z zachodu Krety. Niemieckim spadochroniarzom sprzyjał fakt, że siły alianckie wprawdzie zadały im znaczne straty i zagrodziły dostęp do głównych celów, ale jednocześnie były zbyt szczupłe lub za słabo dowodzone, aby przeprowadzić decydujące kontruderzenie.

     
              Wysłane zbyt późno posiłku dla Nowozelandczyków, walczących na wschodzie wyspy, 27 maja dostały się w pułapkę i  w znacznej mierze dostały się do niewoli. 28 maja Chania dostała się w ręce Niemców.
     

               Po tej klęsce gen. Freyberg otrzymał od gen. Wavella rozkaz wycofania podległych mu wojsk do Chora Sfakion i Timbaki na południowym brzegu wyspy, gdzie ostateczna ewakuacja brytyjskich wojsk z ziemi greckiej miała stać się faktem.
     

              Zgrupowanie alianckie w Heraklionie było ostatnim poważniejszym przeciwnikiem dla Niemców, ale i ono otrzymało rozkaz ewakuacji z wyspy.
     

            29 maja wokół Chora Sfakion utworzono obronę okrężną, sięgającą do 4 km od brzegu morza. Osłaniane tak oddziały alianckie ładowano na okręty płynące do Egiptu. W pierwszej kolejności do ewakuacji przewidziano najbardziej wycieńczone jednostki, głównie nowozelandzkie.
     

            Pierwsza fala ewakuacji z Chora Sfakion odbyła się nocą z 28 na 29 maja. Cztery niszczyciele przybyły w ciemnościach i zabrały 1130 ludzi, wśród nich głównie personel RAF-u oraz najpoważniej rannych.
     

            Zespół okrętów wiceadm. Kinga przybył następnej nocy w silnym składzie trzech krążowników, trzech niszczycieli oraz szybkiego transportowca. W ciągu czterech nocnych godzin zaokrętowano ponad 6000 żołnierzy, w tym kolejnych kilkuset rannych w walkach odwrotowych. Osiągnięty wynik był nie lada wyczynem wobec braku portowych nabrzeży i konieczności używania szalup oraz łodzi rybackich do przewozu żołnierzy z plaż i płytkiego mola na okręty.

     
               30 maja Freyberg odleciał do Aleksandrii na pokładzie łodzi latającej Short Sunderland przysłanej po niego przez Wavella. Dowodzenie tym, co pozostało z „Creforce”, przekazano gen. Westonowi.
     

               Nocą z 30 na 31 maja 1500 żołnierzy ewakuowały tylko dwa niszczyciele, gdyż kolejne dwa zostały uszkodzone podczas nalotów w drodze z Aleksandrii.
     
     
             Miała to być ostatnia taka operacja, ale dowódca Floty Śródziemnomorskiej adm. Cunningham uznał za niedopuszczalne pozostawienie tylu żołnierzy na pastwę Niemców. Z jego rozkazu nocą z 31 maja na 1 czerwca przybył ostatni konwój okrętów wojennych, który ewakuował 3700 ludzi.
     
     
           Na lądzie wokół Chora Sfakion pozostało ponad 6000 ludzi. Część żołnierzy australijskich i brytyjskich uciekło w góry i było ukrywanych przez ludność cywilną, by później walczyć w szeregach partyzantów lub różnymi sposobami dotrzeć do Afryki Północnej. Kilkuset żołnierzy uciekło z wyspy na cywilnych jednostkach motorowych i żaglowych,  a nawet tratwach z beczek.
     

           1 czerwca rano dowódca australijskiej straży tylnej, ppłk Theo Walker, najwyższy oficer Commonwealthu w Chora Sfakion, poddał się Niemcom.  Razem z nim do niewoli dostało się prawie 6000 żołnierzy, w tym wielu rannych.
     

          Ostatnie punkty oporu w górach zostały zlikwidowane w nocy z 1 na 2 czerwca, kończąc tym samym zmagania o Kretę.
     

           Bilans zmagań o Kretę był dla obu stron niekorzystny. Z ok. 23 000 niemieckich żołnierzy biorących udział w operacji „Merkury” zginęło, według różnych źródeł, od 3250 do ok. 5500.  Rannych było ok. 3500. Gros strat stanowili spadochroniarze 7 DL i LLSR, mniej niż 1000 zabitych stanowili strzelcy górscy i lotnicy. Luftwaffe straciła ok. 250 samolotów różnych typów.
     

           Straty Wehrmachtu w czasie walk o Kretę były wyższe i bardziej dotkliwe niż podczas całej kampanii bałkańskiej w Jugosławii i Grecji.
     

          „Creforce” utraciło prawie 15 000 ludzi, w tym 7750 obywateli Wielkiej Brytanii, 3300 Australijczyków, 2550 Nowozelandczyków, 600 żołnierzy regularnych wojsk greckich i kilkudziesięciu żołnierzy z innych krajów Commonwealthu. Większość z nich dostała się do niewoli, a zabitych zostało łącznie ok. 1700–1800, rannych ok. 2500, czyli znacznie mniej niż wśród Niemców.
     

           Poważne straty poniosła Royal Navy, tracąc w konwojach na wyspę i w działaniach osłonowych 3 krążowniki i 6 niszczycieli.
     

           Mimo odniesionego sukcesu w skali taktycznej, czyli zajęcia wyspy, niemieckie wojska powietrznodesantowe poniosły ogromne straty, przez które większość historyków określa bitwę o Kretę jako kosztowne, jeśli nie „pyrrusowe” zwycięstwo Wehrmachtu.
     

          Wygraną zawdzięczano nie tyle planowaniu operacji, co ogromnej woli walki i wysokiemu morale niemieckich wojsk spadochronowych i górskich.
     

            Gdyby nie zdobyto lotniska w Maleme, niemiecka przegrana byłaby pewna.
     

               Operacja przyniosła de facto unicestwienie niemieckiej elitarnej dywizji spadochronowej i utratę wielu maszyn transportowych, których produkcja była czaso- i materiałochłonna.
     

            Na jednej z narad po bitwie rozgniewany wysokimi stratami Hitler miał powiedzieć, że czas spadochroniarzy dobiegł końca. Sam gen. Kurt Student przyznał po wojnie, iż przeliczył się, proponując atak powietrznodesantowy na Kretę i wynik walk na wyspie jest dla niego gorzkim wspomnieniem
     

           Zgodnie z decyzją Hitlera, wyniszczone niemieckie wojska spadochronowe nie prowadziły już do końca wojny dużych operacji desantowych, odgrywając rolę elitarnych oddziałów lądowych.
     

              Zdobycie Krety nie  przyczyniło się do zajęcia Egiptu, ani nawet nie zwiększyło nacisku na siły aliantów w tej części basenu Morza Śródziemnego. Infrastruktura portowa i słabość niemiecko-włoskiej floty nie pozwalały wykorzystać wyspy jako bazy dla morskich operacji zaczepnych. Lotnictwo stacjonujące na Krecie także nie zadało Brytyjczykom znaczących strat przez resztę wojny. Rola Krety w ochronie rumuńskich pól naftowych również okazała się znikoma – amerykańskie i brytyjskie bombowce i tak je atakowały z baz w Afryce, a później we Włoszech.
     

               Wyparcie z wyspy regularnych wojsk alianckich nie oznaczało całkowitego podporządkowania Krety  III Rzeszy. Działające na wyspie oddziały partyzanckie rosły w siłę, a niemieckie garnizony okupacyjne były w miarę bezpieczne tylko w większych miejscowościach, a patrole rzadko zapuszczały się poza wioski na nizinach.
     
    Wybrana literatura:
     
    T. Jarmoła – Kreta 1941
    A. Beevor - Crete – The Battle And The Resistance
    J. Lucas - Pikujące Orły. Niemieckie wojska powietrznodesantowe w drugiej wojnie światowej
    5
    5 (1)
  •  |  Written by Max  |  0
    Czym bowiem jest demokracja?
    Ustrojem, w którym część lub całość obywateli wybiera, na dany okres, władze.
    Całą reszta, obudowa i nadbudówki ideologiczne, to kiepskie nieporozumienie.
    Proponuję Państwu spojrzenie na ten ustrój z boku oraz - pewne własne refleksje.
     
    I
    Za kolebkę demokracji uznawana jest antyczna Grecja. Nie jest to prawda, do końca, ale, faktycznie, w Atenach głosowali. Prawo to miało około 10% populacja miasta-państwa, bo trzeba pominąć niewolników, metojków i kobiety. Zgromadzenie Ludowe nie dla nich. powoływanie się na demokratyczne tradycję starożytnej Grecji jest zabiegiem intelektualnie wątpliwym. I śmiesznym.
    Zostawmy demokrację grecką tam, gdzie wylądowała, na śmietniku. Przekupni, sprzedajni politycy, poziom kultury politycznej i wypowiedzi nieporównywalny i z naszą Polską AD 2024, i z aktualnym parlamentem Korei Południowej.
     
    II
    Mamy 15 czerwca 2015 roku. Średniowiecze w pełni, a w Anglii dzieją się rzeczy co najmniej nietypowe. Zasiada na tronie angielskim nieudacznik, znany w historii jako Jan Bez Ziemi. Zostaje podpisana Wielka Karta Praw, gdzie król gwarantuje: Miasto prawo handlu, duchownym niezależność w obsadzaniu stanowisk (wybieralnych, a podwyższanie podatków przez króla musiało być konsultowane.
    Czy to już(z powrotem?) demokracja?
    Nie, ale wyłom w średniowiecznych regułach.
     
    III
    Zauważcie Państwo ciekawą sprawę.
    Władza, każda władza, potrzebuje legitymizacji. Uzasadnienia (że jest władzą), że zarządza.Interesująco jest teraz: istnieją tylko dwie możliwe legitymizacje.
    Od Boga (bogów, są i inne kontynenty) oraz od - “ludu”.
    “Vox populi, vox Dei” - głos ludu, głosem Boga. Stare bardzo hasło, wielokrotnie nadużywane i używane.
    W dziejach Europy można dość precyzyjnie wskazać czas, gdy władzy legitymizacja “boska” przestała mieć znaczenie.Ostatecznie, gdy się łamie 80-letniej staruszce kręgosłup, by jednak pod błysk ówczesnej nowoczesności technologicznej pt.”gilotyna” zmieściła się - coś się zmieniło.Ach, ścięli, zapomniałbym napisać, bo była “błękitnej krwi”.
    Na polu walki pozostał lud, Boga już nie było.
    Jest dość symptomatyczne, że - skoczmy do przodu - iż XX, czy XXI wieczne reżimy lub dyktatury (lewicowe, prawicowe) z upodobaniem organizują wybory. Zazwyczaj sfałszowane, ale zastraszeni obywatele - cóż mają do powiedzenia.
    Legitymizacja dalej wymagana. Trujillo, Stalin, Hitler.
     
    IV
    Przystanek Hitler. Europa, blisko, a swój wpływ na dzieje Kontynentu miał.
    Otóż pan Adolf został wybrany w sposób absolutnie legalny. Demokratycznie. Głosami ludzi. Że dziurawe regulacje prawne Republiki Weimarskiej umożliwiły mu potem kolejne uzurpacje praw, to inna sprawa.
    Ale, jednak coś nawaliło.
    Chyba vox populi nawalił.
    Z lekcji roku 1933 nikt nie odważa się, głośno, wyciągnąć wniosków. Nic dziwnego, przy mikrofonie mamy dziennikarzy i polityków, nikogo innego, poza głupawymi celebrytami.
     
    V
    Wróćmy na chwilę do Anglii, tej kolebki demokracji w Europie. W 1642 wybucha wojna domowa. Broni się “grzeszny król” (jak śpiewał Kaczmarski), ale to Cromwell wygra. Postawi króla przed sądem Parlamentu co jest zdarzeniem bez precedensu. Królów się zabijało na różne sposoby, detronizowało przy okazji. Aby skazujący wyrok był pewny, Cromwell wcześniej usunie opozycjonistów i umiarkowanych.
    Stąd Parlament Kadłubowy, jak go nazwali.
    Karol I był niski, a Ludwik XVI gruby i głupi.
    Ale chodzi o prestiż władzy, nie o konkretnych koronowanych panów, systematycznie upadający, z upływem wieków.
     
    VI
    Anno Domini 2024. Rok Pański 2024, od narodzenia Chrystusa.
    Mamy demokrację medialną - tak pozwolę sobie określić ten model.
    Od 100 lat Upowszechnił się model głosowania powszechnego. Każdy pełnoletni ma głos, niezależnie od płci czy statusu majątkowego
    Co prawda, niektórym kantonom szwajcarskim (na przykład) zeszło do lat ‘70-tych zanim wprowadziły równouprawnienie, ale tam chyba mówią po niemiecku. Dużo wyjaśnia.
     
    Czy Państwo wiedzą, że tylko koło 4% aktywnych wyborców ma poglądy polityczne faktycznie “swoje”? Reszta pozostaje pod wpływem innych, głównie propagandy medialnej.
    Tak, 96%.
    Też ciekawe. Oraz przerażające.
    Słynna 5-ta władza, która miałą nas bronić (mit, jak ze świetlanym JFK) okazuje się, zazwyczaj płatnym, narzędziem manipulacji.
     
    To nie politycy są źli. Są tacy, jakich sobie, demokratycznie, wybierzemy. Jakich wybierze sąsiad, koleżanka co na ławce siedzi, fryzjerka, kumpel z pracy. Tacy są, tacy będą.
    Ale media…
    Łatwo i fajnie słuchać tylko tych wiadomości, które się z zasianą w głowach wizją świata zgadzają?
     
    5
    5 (1)
  •  |  Written by Godziemba  |  0
    Dla gen. Studenta operacja „Merkury” (desant na Kretę) była spełnieniem marzeń o wielkim, samodzielnym desancie całego korpusu.
     
               Jednakże XI KL został zredukowany o 22 DPD, która została  oddelegowana do osłony strategicznie ważnych pól naftowych w rejonie rumuńskiego Ploeszti. W zamian gen Studentowi oddano pod rozkazy 5 Dywizję Strzelców Górskich gen. Juliusa Ringla oraz dodatkowo 141 pułk strzelców górskich podporządkowany dotąd 6 DSGór.
     
               Jednocześnie zmodyfikowany pierwotny plan operacji - spadochroniarze mieli w pierwszej fazie zająć lotniska i porty, by umożliwić „góralom” dotarcie na wyspę. Drugą fazę operacji na Krecie miały przeprowadzić oddziały górskie. Spadochroniarze, po przewidywanych stratach, mieli się przegrupować i wesprzeć działania 5 DSGór.
     
                O ile doskonałe wyszkolenie, wyposażenie zaangażowanych oddziałów oraz poziom przygotowania taktycznego oficerów średniego i niższego szczebla nie rodzą właściwie żadnych wątpliwości, o tyle przygotowanie strategiczne operacji „Merkury” świadczyło o ogromnym zadufaniu i  całkowitym zlekceważeniu przeciwnika przez sztab gen. Löhra.  Powszechne było przekonanie, że broniący wyspy Brytyjczycy to zgraja zdemoralizowanych po klęsce w Grecji rekrutów, bez ciężkiego uzbrojenia.
     
                W rzeczywistości Brytyjczycy nie posiadali wiele ciężkiej broni, jednak ich morale było wysokie i dominowała chęć  odegrania się za ciągły wcześniejszy odwrót w Helladzie.
     
               Dobrze działający na Bałkanach wywiad brytyjski szybko zauważył przerzut znacznych sił spadochroniarzy oraz lotnictwa transportowego i szturmowego. Asem w rękawie Churchilla było też rozszyfrowanie, przy kluczowym udziale polskich naukowców, kodu niemieckiej maszyny szyfrującej Enigma (program ULTRA).
     
               Dzięki nadsyłanym przez wywiad meldunkom ULTRY Brytyjczycy poznali plan ataku Niemców, tak że  gdy rozpoczęło się niemieckie lądowanie na wyspie, brytyjski dowódca Creforce gen. Freyberg zerknął na zegarek i miał powiedzieć do towarzyszących mu oficerów: „Są o czasie”.
     
               28 kwietnia odbyła się w Chanii narada sztabu brytyjskiego z władzami greckimi, w trakcie której Grecy oddali swe jednostki, liczące ok. 10-11 tyś. ludzi,  pod całkowitą kontrolę sztabu alianckiego. Ta decyzja zrzucało na barki sojuszników problem doposażenia i wyżywienia Greków. Grecy chcieli także, by Brytyjczycy zajęli się aprowizacją cywilnych mieszkańców Krety (ok. 445 tys.).
     
               Sztab gen. Freyberga był więc  odpowiedzialny za przygotowanie do walki i obronę wyspy siłami wszystkich stacjonujących na niej żołnierzy angielskich, nowozelandzkich, australijskich i greckich – razem tworzących Siły Krety (Creforce). W skład tego międzynarodowego tworu wchodziło ok. 42 500 żołnierzy, w tym ok. 15 600 ludzi z jednostek angielskich ewakuowanych z Grecji i tylko w niewielkiej części dosłanych z Egiptu, ok. 7100 Nowozelandczyków, 6500 Australijczyków oraz ok. 14 000 ewakuowanych z kontynentu Greków (głównie żandarmów, lotników i marynarzy), którym przydzielono zadania policyjne w większych miastach lub przydzielono do zadań pomocniczych przy oddziałach brytyjskich.
     
              „Creforce” posiadały niewiele czołgów, w tym zaledwie 3 nowoczesne, jak na ten okres wojny -  A12 Mk II Matilda II  - i kilkanaście przestarzałych lekkich czołgów Mk VI B. Artyleria polowa dysponowała zaledwie 14 haubicami brytyjskimi (6-funtówki kal. 4 cale) oraz ok. 36–40 działa włoskimi i francuskimi.
     
               Na wyspie w momencie niemieckiego ataku stacjonowało zaledwie 35 samolotów myśliwskich i myśliwsko-rozpoznawczych (Gloster Gladiator, Brewster Buffalo i Hawker Hurricane  19 maja, na dzień przed rozpoczęciem planu „Merkury”, 29 z nich zostało zniszczonych na lotniskach przez maszyny Luftwaffe, a pozostałym 6 nakazano odlecieć do Egiptu  Tym samym „Creforce” pozostała bez jakiejkolwiek osłony z powietrza.
     
               Plan niemiecki hurraoptymistycznie zakładał, że pomimo przygotowywanej od dawna obrony „Creforce”, spadochroniarzom jakoś jednak uda się zająć lotniska na wyspie. Wtedy miał popłynąć na Kretę strumień uzupełnień, które wraz ze spadochroniarzami powinny bez większych problemów rozprawić się z Brytyjczykami.
     
              Nie liczono się możliwością załamania się ataku na lotniska, ani nie planowano, jak w takiej sytuacji wesprzeć już wysadzone na wyspę wojska.
     
             Realizując powyższe plany, niemieccy spadochroniarze ruszyli 20 maja ku swemu przeznaczeniu.
     
             Początek operacji desantowej okazał się pechowy dla jednego z jej głównych dowódców, gen. Süssmanna. Szybowiec DFS-230 wiozący dowódcę 7 DL zerwał się nad morzem z holu bombowca Heinkel 111 i rozbił na wyspie Egina, generał zginął.
     
             Pierwsze oddziały Powietrznodesantowego Pułku Szturmowego (LLSR) gen. Meindla lądowały na spadochronach i szybowcach już o godzinie 8.00, gdy nie zakończyło się jeszcze bombardowanie pozycji „Creforce” przez niemieckie bombowce. Strefa zrzutu LLSR mieściła się w okolicy lotniska w Maleme, którego broniła kompania z nowozelandzkiej 5 Brygady Piechoty.
     
               Uszczuplone przez straty od ognia przeciwlotniczego grupy bojowe spadochroniarzy formowały się ad hoc z tych żołnierzy, którzy wylądowali w miarę blisko siebie, łączyli się w małe grupki pod dowództwem najwyższego stopniem i ruszali do punktów zbornych, zbierając po drodze swoich kolegów.
     
               Wielu spadochroniarzy zawisło na drzewach oliwnych lub zaplątało się w krzaki, inni spadali tuż koło okopanych obrońców – dostając się do niewoli lub ginąc od kul i bagnetów. Wielu skoczków łamało ręce i nogi, gdy ich spadochrony zajmowały się ogniem od pocisków zapalających z przeciwlotniczych karabinów maszynowych.
     
               Pomimo tych strat, grupy spadochroniarzy zdołały się okopać, w miarę możliwości łączono izolowane pozycje obronne, które wspierały się nawzajem i nie dały się rozbić Nowozelandczykom. Ci, nie mając  wystarczającego pojęcia o sile desantu, pozostali na pozycjach obronnych i nie kontratakowali, co z pewnością doprowadziłoby do całkowitego rozbicia większości niemieckich oddziałów wokół lotniska Maleme.
     
               Silny ogień przeciwlotniczy w sektorze Heraklionu spowodował większe rozproszenie maszyn transportujących spadochroniarzy, niż miało to miejsce w pozostałych rejonach działań. Żołnierze niemieccy porozrzucani zostali na kilkunastokilometrowym pasie wybrzeża, niejednokrotnie wpadali do morza lub karkołomnie lądowali na skalistych albo zalesionych wzgórzach na południe od miasta. Także tutaj także pojedynczy skoczkowie lub całe drużyny z danego samolotu wpadały wprost na pozycje Australijczyków, a na maruderów polowała uzbrojona grecka ludność cywilna. Trudno było też zlokalizować zasobniki z zaopatrzeniem i bronią, gdyż samoloty transportowe, robiąc uniki przed ogniem z ziemi, rozrzucały bezładnie swój ładunek po całej okolicy.
     
               W pierwszym dniu operacji „Merkury” zarówno lotnictwo transportowe, jak i spadochroniarze ponieśli ogromne straty, znacznie ponad 1000 żołnierzy było zabitych, rannych lub zaginionych, około 50 samolotów bezpowrotnie straconych. Żadne z lotnisk nie zostało zdobyte i niemieckie oddziały walczyły o przetrwanie.
     
    CDN.
    5
    5 (1)
  •  |  Written by sprzeciw21  |  0
    O nowej "aferze" z udziałem belgijskiej spółki GH Development informuje portal https://zyciestolicy.com.pl. Jak przypomina portal:
    Media wielokrotnie informowały o problemach belgijskiego dewelopera GH Development związanych z ostrym sporem dotyczącym nieruchomości położonej w Warszawie przy ulicy Wolskiej 31. Właściciel nieruchomości żąda unieważnienia zawartej umowy wskazując, że czuje się oszukany przez GH Development.
    Do naszej redakcji zgłosił się pan Andrzej Zaborowski, polski przedsiębiorca zajmujący się transportem i nieruchomościami. On również kieruje wobec GH Development poważne zarzuty. Pan Andrzej podjął współpracę ze GH Development, zapewniany i przekonywany przez przedstawicieli spółki o profesjonalizmie, zdecydowanym i rzetelnym działaniu.
    Strony zawarły w formie aktu notarialnego przedwstępną umowę sprzedaży prawa użytkowania wieczystego działki położonej w Gdańsku przy ulicy Długa Grobla 4E. GH Development przekonał pana Andrzeja do rozdzielenia należnej płatności na dwie części, mianowicie; cena sprzedaży i cena za uzyskanie pozwolenia na budowę. Ufając w dobre intencje, o których na każdym kroku był zapewniany, pan Andrzej umowę podpisał. Zgodnie z zapisem w umowie pan Andrzej miał uzyskać pozwolenie na budowę, co miało skutkować zapłatą ustalonej ceny.
    Jak wspomina dziś pan Andrzej okazane GH Development zaufanie okazało się zdecydowanie przedwczesne. Otóż GH Development podjęło działania zmierzające do uchylenia się od obowiązku zapłaty należnej panu Andrzejowi drugiej części ceny.
    Zaniepokojony takim obrotem sprawy pan Andrzej zaproponował przedstawicielowi GH Development, pani prokurent Aleksandrze Żuralskiej zawarcie aneksu do umowy zabezpieczającego zapłatę uzgodnionej, drugiej części ceny. Odpowiedzią była zdecydowana odmowa, co utwierdziło pana Andrzeja w przekonaniu, że GH Development w istocie działa w złej wierze.
    Pan Andrzej podjął działania w celu obrony swojego interesu. Co istotne w konstrukcji całej transakcji bardzo istotna była niewielka działka należąca do Energi, a jej nabywca de facto mógłby skutecznie kontrolować całą nieruchomość. Pierwotnie strony ustaliły, że GH Development wykupi tę działkę. Kiedy wyniknął spór GH Development podejmowało działania zmierzające do wykupienia działki należącej do Energi, żeby wpłynąć, a faktycznie przymusić pana Andrzeja do niekorzystnej transakcji.
    Finalnie do zawarcia umowy przyrzeczonej nie doszło, jednakże to nie powstrzymało GH Development przed podejmowaniem działań wymierzonych przeciwko panu Andrzejowi i wywarcia presji, tak aby sprzedał deweloperowi działkę na niekorzystnych warunkach.
    GH Development między innymi próbowało nabyć działkę należącą do Energi, zająć rachunki bankowe pana Andrzeja bez wyroku, odmawiało zwolnienia wygasłej hipoteki. Nie dość tego, GH Development złożyło, jak mówi pan Andrzej, fikcyjne zawiadomienie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa, a po jego wszczęciu zgłosili się z tak zwaną „propozycją nie do odrzucenia”. GH Development zaproponowało panu Andrzejowi cofnięcie zawiadomienia w zamian za… sprzedaż nieruchomości GH Development!
    Belgijski developer nie ustaje w działaniach przeciwko panu Andrzejowi, mimo że Sąd Okręgowy w Płocku przyznał mu rację i odmówił zabezpieczenia roszczeń GH Development przyznając, że pan Zaborowski legalnie uratował swoją nieruchomość i majątek. '
    To kolejny, po sprawie warszawskiej działki przy Wolskiej 31, przypadek wątpliwych praktyk stosowanych przez GH Development. Pan Andrzej Zaborowski, podobnie jak Wojciech Jaworski, chciał zrealizować transakcję, działał rzetelnie i w dobrej wierze do momentu, kiedy zorientował się, że druga strona chce go oszukać i nie zapłacić uzgodnionej w umowie ceny.
    H Development oskarża pana Zaborowskiego o wadliwe wykonywanie umowy, wprost zarzucając Panu Andrzejowi, że za jego namową organy administracji wydają fikcyjne decyzje.
    W świetle kolejnych ujawnianych spraw wskazujących jasno na mocno wątpliwe działania belgijskiego developera GH Development warto bacznie przyglądać tej spółce. Warto również pytać czy takich osób jak Andrzej Zaborowski i Wojciech Jaworski jest więcej.

    Do sprawy GH Development jak na razie publicznie się nie ustosunkował.
     
    0
    No votes yet
  •  |  Written by Godziemba  |  0
    Niemiecki desant na Kretę w 1941 roku był jedną z najśmielszych operacji II wojny światowej.
     
           Już 7 marca 1941 roku  wraz z wyładunkiem pierwszych oddziałów Brytyjskiego Korpusu Ekspedycyjnego, w ateńskim hotelu „Akropol” rozpoczął funkcjonowanie sztab gen. Wilsona. Od 7 marca do końca miesiąca udało się dostarczyć na miejsce przeznaczenia ok. 31 tys. ludzi, w tym 1 Pancerną Grupę Brygadową, nowozelandzką 2 DP i australijską 16 BP wraz z dwoma pułkami artylerii ciężkiej.
     
           W sumie do początku  kwietnia 1941 roku w ramach operacji  „Lustre” brytyjskie okręty przewiozły do Grecji prawie 59 tysięcy żołnierzy Wspólnoty Brytyjskiej.
     
           Głównym zadaniem „W-Force” miała być obrona przed atakiem Niemców  z terenu Bułgarii. Plan gen. Wilsona przewidywał obronę przełęczy przez znacznie lepiej wyposażone wojska brytyjskie, przy jednoczesnym pozostawieniu wysokogórskich pozycji Grekom zaprawionym w dotychczasowych walkach z Włochami na terenie Albanii.
     
            W momencie ataku Niemiec 6 kwietnia alianci na froncie greckim dysponowali ok. 600 tys. żołnierzy (w tym 58,5 tys. Brytyjczyków), ok. 180 czołgami i ok. 300 samolotami (ponad połowa należała do RAF-u). Niemiecka przewaga była prawie dwukrotna w ludziach, a kilkukrotna w sprzęcie pancernym i samochodowym (1:7) oraz lotniczym (1:3).
     
            Zdobycie przez Niemców Salonik i przebicie się XVIII Korpusu w głąb Grecji doprowadziły do załamania obrony greckiej armii „Wschodnia Macedonia”, której dowódca gen. Bakopulos 9 kwietnia  podpisał akt bezwarunkowej kapitulacji. Szybkie postępy wojsk niemieckich w północnej i środkowej Grecji sprawiły, że „W-Force” i sojusznicze oddziały greckie na prawie całym froncie cofały się w kierunku Peloponezu – półwyspu, którego usytuowanie geograficzne umożliwiało długotrwałą obronę.
     
           Jest on całkowicie oddzielony od Grecji kontynentalnej głęboką zatoką, natomiast wąski pasek lądu w okolicach Koryntu przecina długi na 6 km i głęboki miejscami nawet na 70 m Kanał Koryncki, łączący morza Egejskie i Jońskie.
     
             26 kwietnia 1941 rok niemieccy spadochroniarze zdobyli Korynt i okolice kanału.  Po dwóch dniach operacja koryncka zakończyła się  powodzeniem przy stosunkowo niewielkich stratach (63 zabitych, 16 zaginionych i 174 rannych. Sukces ten  wywołał euforię wśród dowódców niemieckich wojsk spadochronowych.

               W rezultacie tej śmiałej akcji wojska alianckie zostały rozdzielone na dwie części: główne siły stacjonujące na Peloponezie i mniejsze wojska w Attyce, liczące kilkanaście tysięcy ludzi. Większość wojsk alianckich w Attyce zdołała się ewakuować z portu w Pireusie. 27 kwietnia 1941 roku niemieckie czołgi wjechały do praktycznie niebronionych Aten. Król Grecji Jerzy II opuścił kontynent na pokładzie brytyjskiej łodzi latającej udającej się na Kretę.
     
               W kolejnych dniach podobną ewakuację  przeprowadzono w mniejszych portach na Peloponezie, zajmowanym przez niemiecką 5 DPanc, która dotarła 28 kwietnia do portu ewakuacyjnego w Kalamacie. W nocy do portu dotarł silny zespół (2 krążowniki i 9 niszczycieli), ale z rozkazu dowodzącego nim komandora Bowyer-Smitha przerwano załadunek po zaokrętowaniu zaledwie 332 żołnierzy alianckich. Na skutek tej decyzji w porcie pozostało prawie 8000 żołnierzy alianckich, głównie z nowozelandzkiej 6 Brygady Piechoty, którzy dostali się do niewoli.
     
               W sumie z nieco ponad 53 000 żołnierzy Brytyjskiego Korpusu Ekspedycyjnego w Grecji ewakuowano do Egiptu i na Kretę ok. 41 000, uzupełnionych oraz  ok. 10 000 żołnierzy greckich. Trzon obrońców Krety miały stanowić właśnie oddziały uratowane w toku tej ewakuacji.
     
                Po zakończeniu walk w kontynentalnej części Grecji i podpisaniu aktu kapitulacji w Semmering, Niemcy zaczęli zastanawiać się nad kolejnym celem ataku.
     
               W obliczu trwającej kampania w Afryce Północnej, jej powodzenie zależało od panowania nad morskimi i powietrznymi liniami komunikacyjnymi. O ile wywalczenie przewagi w powietrzu nie stwarzało Luftwaffe w roku 1941 większego problemu, to na morzu brytyjska Flota Śródziemnomorska, korzystająca z baz w Egipcie, na Malcie, Krecie i Cyprze, stanowiła przeszkodą w nieskrępowanym transporcie materiałów wojennych dla Rommlowskiego „Afrika Korps”.
     
               W niemieckim dowództwie toczyły się spory czy należy przeprowadzić operację na Maltę czy Kretę. Planiści doszli do wniosku, że jednoczesny atak na dwa tak duże cele był prawie niemożliwy do przeprowadzenia posiadanymi siłami.
     
               W trakcie narady 21 kwietnia Keitel i Jodl opowiadali się za atakiem na Maltę,  będącą kluczową bazą aliancką na Morzu Śródziemnym i cierniem w oku sztabowców OKW. Marszałek Göring i generał porucznik Kurt Student uważali, iż nie można zostawić w rękach brytyjskich tak strategicznego punktu we wschodnim basenie Morza Śródziemnego, jakim była Kreta.
     
              Opanowanie wyspy przez Niemców pozwoliłoby osiągnąć im całkowitą kontrolę nad Morzem Egejskim,  a także  presję na Turcję, by zachowywała się zgodnie z niemiecką racją stanu. Jednocześnie widzieli zdobytą wyspę jako bazę wypadową dla kolejnych podbojów – po Krecie przyszłaby kolej na Cypr, a ostatecznym celem byłby Egipt i Kanał Sueski, gdzie spadochroniarze mogliby ułatwić nacierającym czołgom Rommla zdobycie tej najżywotniejszej arterii Imperium Brytyjskiego.
     
               Zdobycie Krety pozwoliłoby także – według Göringa - na zabezpieczenie pól i instalacji naftowych w Ploeszti przed ewentualnym atakiem bombowym z baz na wyspie, co było szczególnie ważne w przeddzień operacji „Barbarossa”. W rzeczywistości realne zagrożenie dla Ploeszti było znikome – na Krecie nie było lotnisk zdolnych do przyjęcia dużej liczby średnich i ciężkich bombowców, a startujące z wyspy maszyny miałyby do pokonania długą trasę nad nieprzyjacielskim terytorium, pod ciągłym ostrzałem artylerii przeciwlotniczej i myśliwców osi.
     
               O wiele  lepsza infrastruktura lotniskowa i portowa była na Malcie i Cyprze), a krytyczna sytuacja na froncie północnoafrykańskim zagrażająca Kanałowi Sueskiemu angażowała Brytyjczykom wszelkie dostępne środki, którzy nie brali pod uwagę prowadzenia z Krety większych akcji zaczepnych do czasu pomyślnego zakończenia kampanii w Afryce.
     
             Hitler miał wprawdzie pewne wątpliwości odnośnie do transportu całości sił drogą lotniczą, ale ostatecznie przychylił się do operacji kreteńskiej.
     
    CDN.
    5
    5 (1)
  •  |  Written by Godziemba  |  0
    Po 1945 roku Wanda Wasilewska pozostała w Związku Sowieckim, a Róża Thun po raz kolejny może zostać wybrana do PE, gdzie będzie dbała o interesy Unii Europejskiej.
     
     
          W styczniu 1944 roku został usunięty z wojska Sokorskiego, zastępca Berlinga do spraw polityczno-wychowawczych, który zamieścił w organie prasowym 1. Dywizji WP  notatkę, w której wykorzystując prywatną wypowiedź Korniejczuka, zapowiadającą możliwość włączenia Lwowa w granice przyszłego państwa polskiego. Za to właśnie wyleciał z wojska, a mąż Wasilewskiej utracił stanowisko wiceministra spraw zagranicznych.
     

             „Kiedy więc wybuchła sprawa z Korniejczukiem, w której wyniku całe ambitne rusztowanie kariery politycznej obojga zawaliło się z trzaskiem, wytworzyły się warunki do powstania tej ślepej, mściwej nienawiści, jaką zapałała do mnie i do Sokorskiego – wyjaśniał Berling. – Nie kryła się z tym do tego stopnia, że sprawa ta stała się częstym tematem rozmów i źródłem mrocznych dla nas komentarzy, ku radości całego moskiewskiego synhedrionu” .
     
               „Służy tylko jednemu bogu: sobie. – wspominała Helena Usijewiczowa - I jej wzrok ciągle szuka na firmamencie najjaśniej błyszczącej gwiazdy, by się jej pokłonić. Ale jest głupia, sądzi tylko po blasku, nie widzi niczego innego. I jest pełna strachu o swoją skórę. Boi się, a równocześnie niesamowita ambicja każe jej działać. Za własne błędy odpowiedzialność zrzuca na innych i nienawidzi ich za to. Uczucie przyjaźni w ciągu jednej chwili może zmienić się u niej w nienawiść. I jest mściwa. Mściwa jak praczka!”
     
     
           Na decyzję o pozostaniu po wojnie w Związku Sowieckim wpływ miało zapewne rozgoryczenie z powodu odsunięcia na drugi plan z chwilą powstania Centralnego Biura Komunistów i potem PKWN.
     

          Nie można wykluczyć, iż w kalkulacjach Stalina pozycja Wasilewskiej w rozmowach z aliantami nie była najsilniejsza i wolał na stanowiskach kierowniczych w rządzie lubelskim widzieć raczej mało znanych działaczy z kraju.
     

          „To była jego decyzja – uważał ją za renegatkę, - twierdził Felich Tych - podczas gdy inni dygnitarze PKWN byli albo nieznani, albo mało znani, nie wywoływali zachwytu, ale też i nie budzili nienawiści”.
     

             „Ja panu coś powiem, ta Polska jej nie odpowiadała – mówił w rozmowie z Jackiem Trznadlem Julian Stryjkowski. – Nie wiem, czy to jest legenda, że Stalin powiedział o niej: Wanda Wasilewska jest wielką komunistką, bo ona chce, żeby Polska była siedemnastą republiką, a to jest niemożliwe. To jest niepotrzebne. Może ona czuła, że nie ma dla niej miejsca w Polsce, że jest tam znienawidzona. Reszta nie miała innej drogi, oni musieli wracać do Polski. Ale ona wyszła za Ukraińca, poza tym był to wysoki dygnitarz, pisarz wielce ceniony przez aparat, no i ona prawdopodobnie bardzo go kochała”.
     

           Z drugiej strony Gomułka cytuje w swoich wspomnieniach taki oto dialog między nim a Wasilewską i Stalinem:
    „Towarzyszka Wasilewska przydałaby się nam do tej roboty”.  Stalin zrozumiał, że w tej formie zwracam się do niego, by skłonił Wasilewską do powrotu do Polski. Toteż odrzekł:
    „Pażałsta, kak tolko Wanda Lwowna zachoczet – my jej nie zaderżywajem” (Proszę bardzo, jeśli tylko Wanda Lwowna zechce – my jej nie zatrzymujemy).
    Wasilewska poczuła się bardzo dotknięta, urażona. Nie patrząc na mnie, głosem drżącym odezwała się do Stalina:
    „Towariszcz Stalin! Razwie ja nie godna byt grażdankoj Sowieckogo Sojuza?” (Czyż nie jestem godna być obywatelką Związku Radzieckiego?)
    „My Was nie wyganiajem, jeśli chatite, ostawajtes u nas” (My Was nie wyganiamy, jeśli chcecie, zostańcie u nas) – odrzekł Stalin” .

     
     
               Nie należy zapominać, że w Polsce była trzeciorzędną pisarką, a w ZSRS wykreowano ją na pisarską wielkość.
     
     
              W dodatku w Polsce otaczała ją nienawiść, bo symbolizowała zdradę w stanie czystym. To dlatego Związek Sowiecki stał się największą prawdziwą miłością życia Wandy Wasilewskiej.
     
     
             Po zakończeniu w 2009 roku kadencji jako dyrektora Przedstawicielstwa Komisji Europejskiej w Polsce, Róża Thun został wybrana z listy PO na posłankę do Parlamentu Europejskiego. W 2014 roku uzyskała reelekcję w kolejnych wyborach do PE.
     
     
             W Parlamencie Europejskim została przewodniczącą grupy roboczej ds. jednolitego rynku cyfrowego. Jednocześnie dołączyła do Spinelli Group, organizacji dążącej do całkowitej federalizacji UE.  Spinelii Group promuje plan zniewolenia narodów europejskich zgodny z ideologią swego patrona – włoskiego komunisty Altiera Spinellego, wyznaczoną przez Manifest z Ventotene. W manifeście tym jednoznacznie wskazuje się konieczność likwidacji państw narodowych na rzecz budowy totalitarnego superpaństwa z gospodarką centralnie planowaną.
     
     
             W celu zapanowania nad ewentualnymi buntami świadomej części społeczeństw konieczne będzie gigantyczna inwigilacja. Po to jest właśnie cyfryzacja (w tym portfel tożsamości cyfrowej, pieniądz cyfrowy). Proces ten ma ułatwić postępujące ubóstwo, będące m.in. skutkiem paranoicznej polityki Zielonego Ładu oraz wymieszania kulturowe europejskich społeczeństw, będącego efektem masowej imigracji z obcych kulturowo części świata.
     
     
              To co Spinelli nazywał „likwidacją państw narodowych” Thun i jej towarzysze ze Spinelli Group nazywają „pogłębianiem integracji” oraz „więcej Europy w Europie”.  Thun porzuciła klasycznie rozumiane przywiązanie do ojczyzny, sytuując się na pozycjach uniocentrycznych. Dla niej Unia Europejska jest naczelnym obiektem politycznej lojalności, a Polska odgrywa rolę zaledwie jednego z wielu landów.
     

            Negowanie znaczenia interesu Polski przez Thun sprawiło, iż w 2018 roku eurodeputowany Ryszard Czarnecki porównał ją do szmalcowników.  Osobiście uważam, iż t nie było to specjalnie trafne porównanie. Thun wytoczyła Czarneckiemu proces, który oczywiście wygrała.
     

           W 2019 roku Thun ponownie została wybrana do Parlamentu Europejskiego. W maju 2021 roku wystąpiła z Platformy Obywatelskiej, przystępując do ugrupowania Polska 2050 oraz frakcji „Odnówmy Europę” w PE.
     

            Gdy w maju 2021 roku jednoosobowo Trybunał Sprawiedliwości UE nakazał Polsce natychmiastowe wstrzymanie wydobycia w Kopalni Węgla Brunatnego „Turów” do czasu ostatecznego rozstrzygnięcia sprawy, Thun pogratulowała kontrowersyjnej sędzi Silvie de Lapuerta.  Niedługo wyszło ma jaw, iż Thun już tydzień przed decyzją TSUE lobbowała w PE przeciwko rodzimej kopalni. Thun razem z Janiną Ochojską oraz Sylwią Spurek zainicjowały a następnie podpisały list grupy europosłów do Komisji Europejskiej, w którym domagano się, aby „Komisja Europejska wykorzystała wszystkie dostępne instrumenty, by chronić obywateli zamieszkujących narażone tereny” i rozpoczęła procedurę naruszeniową przeciwko Polsce.
     

           W tym samym czasie Thun zaczęła ponaglać  Komisję Europejską, żeby zastosowała mechanizm warunkowości względem państw „naruszających praworządność” (czytaj: Polski i Węgier). W celu wzmocnienia swoich nacisków zaczęła nawet grozić, że pozwie KE za bezczynność. „Nie możemy być biernymi świadkami coraz głębszego kryzysu praworządności w UE. – pisała – Komisja Europejska dysponuje mechanizmem warunkowości (pieniądze tam, gdzie przestrzegane jest prawo), ale go nie stosuje. Rozważamy pozew za bezczynność”.
     

             W 2023 roku została inicjatorką i jednym sygnatariuszy listu do  Ylvy Johansson, europejskiej komisarz do spraw wewnętrznych, w sprawie „palącego kryzysu humanitarnego na granicy polsko-białoruskiej”.  W apelu do Johansson przekazano również sprzeciw wobec wykorzystywaniu unijnych funduszy do finansowania zapory na granicy Polski z Białorusią.
     

            „Takie środki nie tylko utrwalają podziały i separację między społecznościami, ale także mają negatywne skutki humanitarne i gospodarcze. – napisano w nim - Uważamy, że fundusze UE powinny być wykorzystywane do promowania integracyjnego i opartego na współpracy podejścia, które sprzyja jedności i wzajemnemu zrozumieniu wśród państw członkowskich. W związku z tym z szacunkiem pytamy, czy podziela Pani tę samą opinię i czy jest Pani zaangażowana w promowanie alternatywnych rozwiązań, które przedkładają współpracę i integrację nad dzielące mury graniczne”.
     

           Thun była także wielką entuzjastką wystawy (na zaproszeniu widniało jej nazwisko) wystawy zorganizowanej w Parlamencie Europejskim pt. „Sekrety polskich lasów”. „Dzieło” poruszało sprawę budowy zapory na granicy Polski z Białorusią i kwestię rzekomego jej negatywnego wpływu na środowisko naturalne.
     

          W opisie wystawy znalazło się stwierdzenie, że od początku konfliktu granicznej, po polskiej stronie zginęło już czterdziestu migrantów. Na obrazkach z wystawy byli rzekomi migranci koczujący za graniczną zaporą. Celem wystawy, pomijającej całkowicie kontekst – inspirowanie przez służby białoruskie i rosyjskie tej fali migracji - było bezpardonowe uderzanie w Polskę, by całkowitą winę zrzucić na polskie służby.
     

          Przy przypadku Thun poczucie lojalności wobec własnego państwa dawno już ustąpiło miejsca abstrakcyjnym „wartościom europejskim” oraz unijnej biurokracji.
     

           Wobec oporu poprzednich władz Polski wobec żądań likwidacji jednomyślności w UE, Thun oskarżyła Warszawę o osłabianie UE. „Mieliśmy tę Unię ożywiać i wzmacniać, ale jesteśmy krajem, który Unię osłabia. – dowodziła – Bo to jest jeden organizm i tak to musimy widzieć. Jeśli jeden kraj niszczy praworządność, niszczy prawo, jeżeli sędziowie nie są niezawiśli i niezależni a ten element choruje to trzeba dać mu antybiotyk, bo on musi wyzdrowieć”.
     

        Po przejęciu władzy w grudniu 2023 roku przez nowy rząd, pomimo braku jakichkolwiek zmian w prawie, Komisja Europejska uznała, iż w Polsce jest już praworządność, prokuratorzy wyznaczeni przez Bodnara są niezależni, a sędziowie niezawiśli.
     

          Prawdziwym dramatem Polski jest to, iż polityce funkcjonują osoby, jak np. Thun, które czują się bardziej związane z abstrakcyjną UE niż realnym państwem polskim.
     

           Wanda Wasilewska także czuła się bardziej związana ze Związkiem Sowieckim niż ze swoją ojczyzną.
     

           Pozostając w Związku Sowieckim Wasilewska musiała  zrezygnować z wielkich zamierzeń politycznych.  Była co prawda aż do końca życia deputowaną, skierowano ją też do działalności w Światowej Radzie Pokoju, ale to była klasyczna synekura.


           Zdrowie jej coraz bardziej doskwierało, miała problemy z sercem i układem krążenia. Zmarła 29 lipca 1964 roku w Kijowie, gdzie też została pochowana.
     

            Thun natomiast ma szansę zostać wybrana – tym razem z listy Polska 2050 – po raz kolejny do Parlamentu Europejskiego, gdzie nie będzie kierowała się interesem Polski, ale Związku Sowieckiego, pardon Unii Europejskiej.
     

         Uptade: Róża Thun nie zdobyła jednak mandatu do PE. Zapewne jednak przyjaciele z Brukseli nie zapomną o takim lojalnym sojuszniku.
     
     
     
    Wybrana literatura:
     
    J. Molenda – Bierut i Wasilewska. Agent i dewotka
    A. Ciołkosz  - Wanda Wasilewska. Dwa szkice biograficzne
    W. Sokorski -  Adieu, burdel czyli notatnik intymny
    T. Torańska  – Oni
    A. Wat - Mój wiek. Pamiętnik mówiony
    W. Gomułka - Pamiętniki
    Z. Berling - Wspomnienia, t. 2. Przeciw 17. Republice
    https://dorzeczy.pl/opinie/192595/fiedorczuk-unijczycy-polskiego-pochodzenia.html
    https://www.polityka.pl/tygodnikpolityka/kraj/185870,1,roza-thun---jej-droga-do-europy.read
    https://wydarzenia.interia.pl/raport-wybory-do-parlamentu-europejskiego-2024/news-roza-thun-zachwala-zielony-lad-nie-tylko-rolnicy-sie-znaja,nId,7511952
    https://polskieradio24.pl/artykul/2744015,radykalne-i-antypolskie-dzialanie-prof-domanski-o-inicjatywie-rozy-thun
    5
    5 (2)
  •  |  Written by Marcin Brixen  |  0
    Tej niedzieli Hiobowscy wybrali się na spacer do osiedlowego parku. Pogoda była ładna i po parkowych alejkach spacerowało już wiele osób.
    Hiobowscy doszli do małego mostku nad stawem. Stało tam już dwoje starszych ludzi i wpatrywało się w wodę.
    - Coś się stało? - zainteresował się dziadek Łukaszek kiedy Hiobowscy przechodzili obok nich.
    - Sam pan zobaczy - starszy pan cofnął się od barierki robiąc miejsce.
    Nie wyglądało to dobrze. W wodzie, przy brzegu leżały śmiecie, folie, butelki.
    - Okropne - stwierdziła siostra Łukaszka. - Ależ ta przyroda brzydko wygląda.
    - Na szczęście reszta parku czysta i piękna - babcia Łukaszka odwróciła wzrok.
    - Przecież to nie przyroda zrobiła - wzruszył ramionami tata Łukaszka. - Krzaki i woda nie wytwarzają butelek i folii. Ktoś to przyniósł i tu wrzucił.
    - Ktoś, ktoś - skrzywiła usta mama Łukaszka. - To trzeba powiedzieć wprost: człowiek. To zrobili ludzie.
    Starsza pani odwróciła się ku nim. W jej oczach płonął niezdrowy ogień. Huknęła:
    - Tak! Ma pani ateistyczną rację! To zrobili ludzie! Człowiek to największa zakała tej planety! Ludzie to patologia! Niszczyciele! Emitują CO2 i przynoszą wstyd za granicą! - po czym nabrała powietrza i wypaliła:
    - Wszystkich ludzi należy eksterminować!
    Zrobiło się niezręcznie.
    - Khem - przerwał milczenie Łukaszek. - Nie wiem czy pani do końca wie co mówi, no bo potępiając ludzi potępia pani również samą siebie, wszak jest pani człowiekiem, czyż nie?
    I u go czekała niespodzianka.
    - Nie - uśmiechnęła się pani i wskazała pana stojącego obok. - Od dawna mąż i ja nie czujemy żadnej głębszej więzi z ludźmi. Mieszkamy wśród nich, to prawda, ale tylko dlatego, że urodziliśmy się na tym osiedlu. Gdybyśmy tyko mogli to byśmy wyjechali. Marzę o życiu w otoczeniu króliczków, a mąż wśród pietruszki.
    Starszy pan zaśmiał się. Na lewej górnej jedynce miał przyklejoną natkę.
    - Przepraszam bardzo - nie poddawał się Łukaszek. - Państwo uważacie, że nie jesteście ludźmi? To kim w takim razie?
    Starszy pan odrzekł z namaszczeniem:
    - Ssakami.
    5
    5 (1)
  •  |  Written by Godziemba  |  0
    Haniebna ucieczka ze Lwowa w 1941 roku nie przekreśliła kariery Wasilewskiej w Związku Sowieckim.
     
     
           Na początku 1943 roku Stalin postanowił ponownie ją wykorzystać. W trakcie rozmowy z jej ówczesnym mężem - Korniejczukiem - powiedział, iż „sytuacja wygląda tak, że chyba dojdzie do decydującego konfliktu między emigracyjnym rządem a Związkiem Radzieckim, i my sądzimy, że w tej sytuacji Wanda mogłaby dużo zrobić.”.
     
     
          W efekcie doszło do powstania tzw. Związku Patriotów Polskich z Wasilewską na czele.
     
     
            „Wola Stalina zawróciła Wasilewską z drogi luksemburgizmu. – wspominał Berling -  Bez wahania rzuciła swoich dotychczasowych towarzyszy i jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki odrodził się jej polski patriotyzm. Jak na mustrze dokonała zwrotu o całe sto osiemdziesiąt stopni, podjęła walkę ze swoimi niedawnymi przyjaciółmi politycznymi i prowadziła ją bezwzględnie, z pasją. Miarą tej bezwzględności niech będzie fakt, że nie cofnęła się nawet przed zastosowaniem ostrej represji w stosunku do nich, i to w dodatku przy pomocy NKWD. Żarliwie, jak nowo nawrócony grzesznik” .
     
     
             Zapewne zrobiła to także aby mieć otwartą drogę do kariery, pozwalającą na zaspokojenie wielkich ambicji. Potwierdza to także Berling wspominając, że  „uwierzyłem naiwnie w jej patriotyzm, zapominając o wypowiedzi Kondratika, że ona zrobi to, co jej każą. Sądziłem ją w swojej prostocie na podstawie jej podniosłych przemówień, gdy tymczasem w rzeczywistości była ona mściwym, tchórzliwym i przebiegłym żonglerem politycznym, zawsze gotowym do politycznego manewru”.
     
     
             Jednak walczyła jak lwica z orzełkiem z 1939 roku. „Odnosiłem wrażenie, - wspominał Berling - że i ona postanowiła o czymś zadecydować. Obie z Broniewską wygrzebały gdzieś – chyba z fotografii starego grobowca – wzór orła piastowskiego i on miał ozdobić czapki l. DP. Pomysł był kulawy, ale nie miał wielkiego znaczenia. Ustąpiłem zgodnie z przysłowiem. Nie było lekarstwa” .


               I tak dobrze, że niw wpadła na pomysł „udekorowania” orła gwiazdą, ale na to nie pozwoliłby zapewne Stalin, który nie chciał drażnić Polaków takimi emblematami. Poświadcza to incydent z Bierutem i zmianą tekstu hymnu narodowego.
     

               Zdaniem Juliana Stryjkowskiego „jej podpis znaczył prawie tyle, co podpis Stalina” , dlatego działacze i urzędnicy mieli bez dyskusji stosować się do każdego z jej pism i uznawać wszelkie dokumenty przez nią sygnowane! „Jeśli zadzwoniła do jakiegoś urzędu – potwierdza Maria Sokorska – nie odmawiano jej niczego. Trzeba przyznać, że w ogóle nastawienie władz radzieckich do naszych spraw było bardzo przychylne. Jako pracownik ZG ZPP załatwiałam
    wiele spraw w różnych urzędach radzieckich. A już jeśli załatwiałam z pełnomocnictwem Wandy Wasilewskiej, to i sprawy bardzo trudne kończyły się pozytywnie” .

     
     
               Charakterystyczną dla Wasilewskiej postawę opisywał w swoich wspomnieniach Zygmunt Berling: „Była bardzo niezadowolona, kiedy jej powiedziałem o mojej rozmowie z Żukowem i o jego prośbie, skierowanej do Poskriebyszewa, w sprawie przyjęcia u Stalina. Chciała być pierwsza”.
     
     
    Marian Hemar w 1943 roku napisał satyrę „Madame Wasilewska”, w której napisał między innymi:
     

    „Od Tamizy do Uralu
    Ona pierwsza nasza Hacha,
    Polska Leni Riefenstahl u
    Sowieckiego monomacha.
    Od „Płomyczka” do rzemyczka,
    Czort sam się rozczulić gotów,
    Onaż teraz przewodniczka
    W „Związku Polskich Patryjotów”.
    Teraz frontem „Tass” ku Wandzie,
    Wanda frontem ku „Tassowi”,
    Nie ustanie w propagandzie.
    Aż się polski rząd odnowi.
    Marzy jej się w głębi duszy
    Rząd jedności, that’s the question,
    Z socjalistów, agrariuszy,
    Pułkowników, drobnomieszcz’n.
    Z narodowców i kułaków
    I bundowców też, a jakże,
    W Rosji wybór dla Polaków:
    Albo w rządzie, albo w łagrze”.

     
     
     
    Józef Łobodowski w fraszce jej poświęconej napisał zaś:

    „Wasilewskiego córka, krwie zacnej panienka,
    razem ze złodziejami?! Azjatycka ręka
    ludzi z domów porywa, w noc, w zimową porę,
    a oważ Wandzia Moskwie dziś służy? O, horror!
    O, crimen!
    I głos rzekł mi, gdym w żałości urwał:
    Czasem i z senatora urodzi się kurwa!”



              Z kolei Róża Thun w latach 2002–2003 należała do grupy ekspertów przy przedstawicielu Rady Ministrów do Konwentu Europejskiego, minister Danucie Hübner, wieloletniej działaczce PZPR, wywodzącej się z ubeckiej rodziny.

     
              W okresie przedreferendalnym w 2003 Thun  była inicjatorką i współorganizatorką licznych spotkań publicznych. Wspierała powstawanie szkolnych klubów europejskich oraz szkół noszących imię Roberta Schumana, a także organizowała Inicjatywę Obywatelskiej „TAK w Referendum”.

     
             W ostatniej fazie kampanii referendalnej blisko współpracowała z Pałacem Prezydenckim. Na billboardach Fundacji  „Tak, jestem Europejczykiem”,  pojawiła się prezydencka para.

     
             Ta bliska współpraca ze środowiskami postkomunistycznymi sprawiała, iż  część komentatorów podejrzewała ją o udział w realizacji politycznego planu przebudowy sceny politycznej z uwzględnieniem części Unii Wolności oraz obozu postkomunistycznego.

     
             Powstałe w 2006 roku ugrupowanie koalicyjne Lewica i Demokraci nie odniosło sukcesu i po niespełna dwóch latach przestało istnieć.

     
             Thun starała się aby Fundacja Schumana zdominowała inne organizacje pozarządowe skupione w ruchu „Tak w referendum” i pilnowała, by nikt nie przyćmił jej na pierwszym planie medialnym.

     
              I osiągnęła swój cel - w dniu, w którym Polacy w referendum powiedzieli Europie „tak”, była trzecią osobą pokazaną w TVP. Media pokazywały najpierw relację z Pałacu Prezydenckiego, potem premiera Leszka Millera, ale już w następnej kolejności Różę Thun, która na dziedzińcu Pałacu Ujazdowskiego fetowała zwycięstwo wraz z organizacjami pozarządowymi.

     
            Jej udział w kampanii referendalnej został właściwie doceniony zarówno przez obóz pokomunistyczny jak i decydentów w Brukseli. W uznaniu zasług  Thun w 2005 objęła stanowisko dyrektora Przedstawicielstwa Komisji Europejskiej w Polsce, które zajmowała do 2009 roku. Był to niewątpliwie dowód całkowitego zaufania Brukseli w stosunku do niej.

    CDN.            
    5
    5 (2)
  •  |  Written by Marcin Brixen  |  0
    To stało się praktycznie z dnia na dzień. Nagle spora część mieszkańców osiedla, na którym mieszkali Hiobowscy zaczęła się dziwnie poruszać. Bardzo małymi krokami.
    - Dlaczego wszyscy chodzą tiptopami? - pytała siostra Łukaszka.
    Zagadka wyjaśniła się wieczorem, kiedy to mama Łukaszka wróciła ze sklepu obuwniczego wraz ze swoją koleżanką, mamą Wiktymiusza. Obie kupiły nowe buty.
    - Ale jak to... - dziwiła się babcia Łukaszka oglądając nabytek. - Przecież te buty są ze sobą związane!
    - Ale nie sznurowadłami - zauważył dziadek Łukaszka. - To jest jakaś linka...
    Tata Łukaszka czytała gazetę, rzucił tyko okiem na buty i nie zareagował. Zareagował za to Łukaszek, który wstał i rozerwał linkę.
    Mama Łukaszka złapała się za głowę i zawyła.
    - Co, źle? - spytał wystraszony Łukaszek.
    - Oczywiście, że źle! - huknęła mama Wiktymiusza. - Tego się nie odrywa!
    - To jak w tym chodzić? - zapytała babcia Łukaszka.
    Mama Wiktymiusza wyjęła swoje nowe buty, złożyła je i przeszła się po kuchni Hiobowskich robiąc trzydziestocentymetrowe kroczki.
    - Co za bezsens - siostra Łukaszka wydęła śliczne wargi. - I co, mam tak dreptać jak kaczka?
    - Internet jest pełen filmików pokazujących jak to robić - wtrąciła się mama Łukaszka. - Tylko prawaki mają z tym problem!
    - Skąd to się właściwie wzięło? - dziadek Łukaszka pokazał buty końcem bagnetu, którym obierał ziemniaki.
    - Z obuwniczego - odparła uroczyście siostra Łukaszka i została przez dziadka wyrzucona na korytarz.
    - Pomyliłam się! Pomyliłam! Oczywiście, że nie ze sklepu! Przecież sklepy nie robią butów! Buty pochodzą od polskiego rolnika! - darła się siostra i dziadek poszedł wyrzucić ją z korytarza do łazienki.
    - Odpowiadam - oznajmiła mama Wiktymiusza. - Połączone buty zostały wprowadzone dyrektywą Unii Europejskiej...
    - Mogłem się tego spodziewać - mruknął dziadek. - Nawet w Związku Radzieckim nie było takich głupot. Nawet tam!
    - Co, Unia Europejska się nie podoba?! - eksplodowała mama Wiktymiusza. - Jeśli ktoś jest prawakiem i nie potrafi chodzić w połączonych butach, to znaczy, że chce Polexitu, to znaczy chce popchnąć Polskę w objęcia Rosji i Putina!
    - To sztuczny problem kompletnie niepraktycznie rozwiązany - odezwała się babcia Łukaszka. - Zalet żadnych, a...
    - O, przepraszam! Zalety są! - przerwała mama Łukaszka i dyskretnie zerkając do broszurki dołączonej do najnowszego wydania "Wiodącego Tytułu Prasowego" pod tytułem: "Rozmówki z ciemnogrodem odcinek 35896" zaczęła recytować:
    - Wreszcie koniec z tym, że w sklepie nie będzie butów nie do pary, gwarancja, że nikt nie pomiesza różnych rozmiarów w jednym pudełku, nigdy nie zginie drugi gdy będzie na widoku pierwszy, łatwość sortowania śmieci...
    - Ale źle się w nich chodzi - siostra Łukaszka zajrzała do kuchni.
    - Co tu robisz? Miałaś być w łazience! - zakrzyknął dziadek.
    - Miałam być, ale chciałam powiedzieć, że nie ma papieru toaletowego na wieszaku. Zawiesiłam ostatnią rolkę, trzeba jutro kupić nowe...
    - Skończył się stary papier? - spytał tata Łukaszka. I chociaż zrobił to cicho, w tonie jego głosu było coś takiego, że wszyscy zamilkli.
    - Tak, a bo co? - zaniepokoiła się siostra Łukaszka.
    Tata Łukaszka powoli zacisnął pięści na gazecie i opuścił ją na stół.
    - Dzisiaj wchodzi w życie kolejne rozporządzenie - tata Łukaszka patrzył przed siebie pustym wzrokiem.
    - Nie mów mi, że znowu zakażą czegoś odrywać! - babcia Łukaszka podniosła głoś i dłoń i położyła ją sobie na szyi.
    Tata Łukaszka pokiwał tylko głową w górę i w dół. Mówił dalej z wysiłkiem:
    - Zakaz będzie dotyczyć odrywania papieru toaletowego.
    Zapadła straszna cisza.
    - Przecież... - zaczął dziadek i urwał.
    - Zużytego od czystego - dokończył tata Łukaszka.
    Wszyscy nagle się odblokowali i zaczęli krzyczeć, że to niemożliwe i tak się nie da.
    - Ależ oczywiście, że się da! - zaśmiała się perliście mama Wiktymiusza i spojrzała na mamę Łukaszka.
    - Wystarczy zawiesić obok taką torebkę i to brudne zwijać w torebkę - rzekła z namysłem mama Łukaszka.
    - No! I proszę! - zaklaskała mama Wiktymiusza. - A prawaki mają z tym oczywiście problem. Ale nie martwcie się. Nagramy wam filmik jak to się robi!
    5
    5 (1)
  •  |  Written by Godziemba  |  0
    Czy Róża Thun podąża śladami Wandy Wasilewskiej?
     
          Obie pochodziły z dobrych rodzin, zasłużonych dla Polski, obie nie były zbyt inteligentne, obie posiadały trudną urodę, obie oddały swoją duszę świeckiemu bożkowi.
     
           Dla Wasilewskiej bogiem został komunizm moskiewskiego obrządku, w zespoleniu z którym osiągnęła pełne szczęście. Dla Thun bogiem został europeizm brukselskiego obrządku, któremu oddała wszystkie swoje siły..
     
             Wasilewska chciała włączenia Polski jako siedemnastej republiki w skład Związku Sowieckiego, Thun chce aby Polska stała się częścią federalnego państwa europejskiego, zarządzanego przez brukselsko-berlińską biurokrację, oddającą hołd Marksowi i kierującą się wskazaniami komuinisty Spinellego.
     
           „Trudno o czystszą formę zdrajcy i renegata” – trafnie scharakteryzowała działalność Wasilewskiej Maria Dąbrowska. Thun jest na najlepszej drodze do osiągnięcia podobnego miana.
     
               Wanda Wasilewska była córką bliskiego współpracownika i doradcy marszałka Piłsudskiego, pierwszego ministra spraw zagranicznych (w rządzie Moraczewskiego) i architekta polskiej polityki wschodniej w II RP, dyplomaty i historyka Leona Wasilewskiego.
     
              „Mój ojciec, którego bardzo kochałam, z którym byłam uczuciowo silnie związana, nienawidził Rosji jako takiej – przyznawała Wasilewska. – Dla niego w gruncie rzeczy było obojętne, czy to była biała Rosja, czy czerwona. On miał absolutnie negatywny stosunek do Rosji we wszystkich jej postaciach” .
     
               Dzięki wsparciu ojca żyło jej się bardzo dobrze. Leon Wasilewski, najpierw torował drogę na łamy prasy wierszom córki, a potem ułatwiał jej wydanie książek dla młodzieży oraz druk artykułów. Również pierwsza demaskatorska powieść Wasilewskiej, jawnie wzywająca do rewolucji, ukazała się dzięki zabiegom i poparciu ojca. „Życie tej bardzo wygodnej pani płynęło w Polsce spokojnie, dostatnio i nad wyraz lekko” –wspominał Marian Czuchnowski.
     
               W 1934 roku weszła jako jedna z kilku młodych osób do Rady Naczelnej PPS. Już wtedy można było dostrzec jej radykalizm, skłonność do widzenia spraw w kolorach czarno-białych, emocjonalność przesłaniająca zdolność do krytycyzmu.
     
               Leon Wasilewski do końca życia był wierny ideałom niepodległościowego ruchu socjalistycznego, który komuniści przez większą część okresu międzywojennego zwalczali, obdarzając z założenia jego wyznawców pogardliwymi określeniami typu: „socjalpatrioci” czy „socjalfaszyści”.
     
               Ona zaś w drugiej połowie lat 30. stała się fanatyczną komunistką. Aleksander Wat tak o tym zjawisku pisał: „Niezbadana jest dusza kobiet fanatycznych, świętych Teres komunizmu. […] To są mistyczki, które nie widzą rzeczywistości, a raczej widzą inną rzeczywistość niż my widzimy” .
     
              Róża Woźniakowska również wywodzi się z bardzo dobrej rodziny o ziemiańskich tradycjach. Wśród członków jej rodziny można wymienić Józefa Czapskiego, wybitnego pisarza Michała Pawlikowskiego oraz Beatę Obertyńską. Jej ojcem  był prof. Jacek Woźniakowski, historyk sztuki, żołnierz AK, związany z kołem poselskim Znak, „Tygodnikiem Powszechnym”, oraz „Więzią”.
     
               Woźniakowska pierwotnie chciała iść na polonistykę, jednak zrezygnowała ze względu na brata Henryka, polonistę. – „Nie chciałam, żeby mówili, że taki wspaniały brat i beznadziejna siostra. Wiedziałam, że będę dużo gorsza od niego”.
     
               Rozpoczęła więc studia anglistyczne na Uniwersytecie Jagiellońskim. Po zamordowaniu Stanisława Pyjasa została rzecznikiem krakowskiego Studenckiego Komitetu Solidarności związanego z KOR, środowiskowo różnym od „Tygodnika Powszechnego”, ale najpopularniejszym wśród opozycyjnej młodzieży. Znajomość języków obcych pozwoliła jej na nawiązanie szeregu znajomości wśród zagranicznych dziennikarzy, akredytowanych w PRL.
     
               Za komentarz dotyczący jej działalności niech posłużą słowa jej kolegi z czasów SKS Bronisława Wildsteina, który w wywiadzie dla Radia RM FM powiedział: „Natomiast w wypadku Róży Thun, to jest przykład osoby, która nie jest zupełnie przygotowana do stanowisk, które zajmuje.  Jeżeli myśmy ją kochali, to z pewnością nie za jej inteligencję.”
     
             Wkrótce po przegranej wojnie Polski z Niemcami, jesienią 1939 roku Wasilewska pojechała do Moskwy, gdzie zamieszkała w domu Zofii Marchlewskiej.

               Jerzy Putrament przekonywał, że „To nie ona wyrywała się do Moskwy. To Moskwa szukała jej wśród uchodźców. Stało się to szybko i sprawnie ze względu na osobę, która się nią interesowała. Osobą tą był Stalin” .
     
     
               Stalin przyjął ją na Kremlu już pod koniec stycznia 1940 roku. Okazało się, że znał jej przedwojenną twórczość i wysoko oceniał przede wszystkim jej powieść o Polesiu, której wydanie zostało po części sfinansowane przez sowiecką ambasadę w Warszawie. Wasilewska z kolei  zrobiła na wodzu duże wrażenie, bowiem obdarzył ją dużym zaufaniem, umożliwił bezpośredni dostęp do siebie, a także bezpośredni telefon specjalny (tzw. wiertuszka), co oznaczało więcej niż wpływy w najwyższych urzędach. Szefowie administracji i organizacji partyjnych w rejonach jej działalności otrzymali polecenie honorowania wszelkich pism i zaświadczeń sygnowanych przez Wasilewską.
     
                 Została nieformalnym przedstawicielem Stalina we Lwowie, gdzie jej zadaniem było pozyskanie dla komunizmu polskich intelektualistów.
     
     
               „Władze sowieckie otoczyły ją od razu dymem kadzideł – pisał  Adam Ciołkosz. – Skierowała się do Lwowa, dokąd przybyła w połowie października. Wanda Wasilewska była od razu persona gratissima. Wypłacono jej honoraria za wydane w Moskwie przekłady; traktowano z największymi honorami: była u komdiwa Iwanowa, wojskowego komendanta miasta Lwowa, niemal jak u siebie w domu”.
     

               Niezbyt długo trwała fikcja polskości; upadły marzenia o Lwowie jako „Piemoncie kulturalnym”. Polscy autorzy mieli zostać pisarzami imperium sowieckiego, a spotkania tej grupy nazywano złośliwie „sekcją kajakową”. Obowiązywał bowiem typowo sowiecki rytuał: wszyscy ciągle się kajali i przepraszali za swoje winy.
     
     
               Maria Dąbrowska napisała trafnie, iż  „Wanda Wasilewska wyparła się ojczyzny wtedy, kiedy Polska leżała zdruzgotana i pokonana. Wyparła się aktywnie, nie już krytykując, ale spotwarzając Polskę. W publicznych przemówieniach we Lwowie pozwalała sobie mówić, że żyła w Polsce jak szczute zwierzę i że teraz dopiero znalazła ojczyznę. To nikczemne kłamstwo. W Polsce jej nigdy włos nie spadł z głowy. Brała grubą forsę za książki i za „Płomyka”. Jedyna przykrość, jaka ją spotkała, to że jej odebrano redakcję „Płomyka”, gdy stał się nadto propagandą sowiecką” .
     
     
               W numerze 7 „Nowych Widnokręgów” z lipca 1941 roku, wydanym w Moskwie już po uderzeniu Niemiec hitlerowskich na Związek Sowiecki, opublikowano jej artykuł zatytułowany „Pieśń o ojczyźnie”, z którego jednoznacznie wynikało, że dla niej wojna rozpoczęła się w dniu 22 czerwca 1941 roku. Jest to logiczne, bo to nie państwo polskie było własnym państwem Wasilewskiej, ale państwo sowieckie.


               Wkrótce po wybuchu wojny w panice uciekła ze Lwowa pozostawiając bez pomocy – mimo, iż powierzono jej obowiązek  ich wywiezienia – grupę polskich  uczonych i intelektualistów z prof. Bartlem i Boyem-Żeleńskim. Przy czym tych ostatnich mogła jakoby uratować zwyczajnie, zabierając ich do swojego  samochodu. Wskutek jej tchórzostwa zostali zamordowani przez Niemców.
     

             W trakcie ucieczki,  na dworcu w Chełmie Lubelskim natrafiła na sporą grupę polskich jeńców z 1939 roku.  Świadek tych wydarzeń, Jalu Kurek, wspominał  później, że „poprosiliśmy wspólnie Wandę Wasilewską, aby porozumiała się z komendantem eskorty radzieckiej celem podania wody spragnionym aresztantom. […] Na naszą prośbę Wanda Wasilewska – koleżanka nasza przecież – uniosła się gniewem, jej długa, pociągła twarz skrzywiła się z zaciętym grymasem; wskazując na aresztowanych oficerów wykrzyknęła: – Wody dla nich? Nigdy nie posunę się do tego. To swołocz! I z nienawiścią w oczach odmówiła interwencji u radzieckiego komendanta. Ten incydent wzbudził u nas wszystkich odruch niesmaku; nawet nie kryli się z oburzeniem ci z nas, którzy byli komunistami od lat.”.
     
     
              Róża Woźniakowska po ślubie we wrześniu 1981 roku pojechała do męża Franza Thuna, wywodzącego się z książęcego austro-niemieckiego rodu, zamieszkującego Morawy, do Niemiec, gdzie przebywała do 1989 roku. Zajęła się wychowaniem dzieci, sporadycznie angażując się w pomoc dla opozycji. Krótko pracowała także w ambasadzie amerykańskiej w Bonn jako tłumacz dla próbujących się dostać do Stanów polskich emigrantów.

     
              Po dwuletnim pobycie w Nepalu, gdzie mąż dostał pracę, w 1992 roku wróciła do Polski. Wkrótce potem zapisała się do mokotowskiego koła Unii Demokratycznej.  W 1998 roku została radną Gminy Warszawa-Centrum z ramienia Unii Wolności. Zdaniem posła PO Łukasza Abgarowicza, ówczesnego szefa klubu radnych Unii Wolności, Róża Thun nigdy nie była blisko spraw warszawskich.
     

             Najważniejszym polem działalności Thun stała się Polska Fundacja im. Roberta Schumanna, której szefową została już w 1992 roku. Fundacja korzysta z pieniędzy Komisji Europejskiej, Urzędu Komitetu Integracji Europejskiej, niemieckiej Fundacja im. Konrada Adenauera, a także licznych prywatnych firm.
     

            Została współorganizatorką sieci proeuropejskich organizacji pozarządowych, pomysłodawczynią tzw. Parady Schumana oraz innych imprez masowych, których celem było bezkrytyczne wychwalanie „wartości europejskich” oraz integracji europejskiej.
     
    CDN.
     
    5
    5 (2)
  •  |  Written by alchymista  |  0
    Czyli walka kmieci z chciwymi dzierżawcami.

    Taki w rzeczy samej tytuł powinna mieć rozprawa Maurycego Horna (Walka chłopów czerwonoruskich z wyzyskiem feudalnym w latach 1600-1648), której tom 2 omawiałem w poprzednich notatkach, a teraz omówię tomy 1 i 3. Tak się przypadkowo złożyło, że czytając najpierw tom 2 nie zostałem wstępnie zainfekowany ideologią, którą Horn prezentuje w tomie pierwszym. To jest też wskazówka k’temu, by dzieła marksistów czytać od środka, a na koniec śmiać się do rozpuku podczas lektury wstępu i zakończenia.
    Ale do rzeczy: mimo desperackich prób przypisania pewnym wydarzeniom znamienia „walki antyfeudalnej gnębionego chłopstwa” ze szczegółowych opisów podawanych przez Horna wynika, iż podstawowym (jeśli nie jedynym!) problemem mieszkańców Rusi Czerwonej byli dzierżawcy majątków szlacheckich. Dzierżawcy ci często (choć nie w większości) dawali się we znaki ludności, próbując wycisnąć z jej pracy jak największe dochody. Na tym tle dochodziło do licznych konfliktów, i to zarówno w majątkach królewskich, jak i prywatnych.
    Skąd się brał problem dzierżawców? O tym Horn milczy, więc spróbujmy odpowiedzieć na to pytanie. Otóż w Rzplitej nie było banków z prawdziwego zdarzenia. Nie było skąd wziąć dużych kapitałów dla inwestycji. Dlatego naturalnym biegiem rzeczy wymyślono prostszy sposób pozyskiwania dużych pieniędzy. Otóż magnat lub bogaty szlachcic, jeśli potrzebował gotówki, zastawiał swoje majątki lub wydzierżawiał na pewien okres w zamian za gotówkę. To był właśnie system kontraktowy, spontaniczny, genialny system finansowania wielkich potrzeb kapitałowych. Ziemianie, którzy majątki dzierżawili byli często drobnymi ciułaczami, którzy gromadzili pieniądze i jeździli na giełdę kontraktową we Lwowie i potem w Kijowie (za Władysława IV), wypatrując atrakcyjnych ofert właścicieli. Na tytułowej fotografii pokazujemy właśnie jak wyglądała taka giełda na przełomie XVIII i XIX wieku.
    Gotówkę pozyskiwano więc niemal bezpośrednio, a w każdym razie bez pośrednictwa banku, co teoretycznie czyniło system bardzo tanim. Niestety, właśnie brak pośrednika był tu największą słabością systemu. Opierał się bowiem na zaufaniu do honoru dzierżawcy, który zobowiązywał się w kontrakcie do dbania o powierzony majątek. Nie każdy jednak dzierżawca był osobą honorową. Nie zawsze też właściciel wydzierżawiał majątek w dobrej wierze i zaufaniu do dzierżawcy, często liczył po prostu na szybką gotówkę. Prowadziło to niekiedy do ruiny majątków. Ofiarą tego systemu padali wówczas ich mieszkańcy. W takich wypadkach właściciel majątku podburzał mieszkańców przeciw dzierżawcy, stawał się ich naturalnym obrońcą. Nierzadko kontrakty dzierżawne gwarantowały kmieciom prawo odwoływania się od decyzji dzierżawcy do właściciela. Wolno też podejrzewać, że kmieci podburzali inni ziemianie. Powody mogły być rozmaite: niechęć do dzierżawcy, uraza osobista, zazdrość, że majątek dostał się temu a nie innemu dzierżawcy i wiele innych.
    Pojawia się pytanie, czy dzierżawcy zawsze drenowali dzierżawione majątki. Sądzę, że większość dzierżawców starała się uczciwie administrować majątkami, by nie umniejszać ich dochodowości. Zwiększało to ich szanse na uzyskanie kolejnych, korzystnych kontraktów dzierżawnych lub nawet zastawów, które dla właścicieli z reguły były bardziej ryzykowne.
    O samym systemie kontraktowym nie będę tu więcej pisał, powiem tylko tyle, że tematyką tą jak się zdaje zajmuje się ostatnio kolega Waldemar Kozioł (profesor na Wydziale Zarządzania UW). Nam wystarczy poprzestanie na stwierdzeniu, że konflikty mieszkańców z dzierżawcami nie były przejawem walki klasowej, lecz ubocznym skutkiem pewnych słabości ustroju finansowego Rzeczypospolitej.
    Jak wspomniałem w pierwszej notatce, praca Horna ma jednak pewien walor jako wydawnictwo szeroko cytujące źródła. Dzięki temu krytycznie nastawiony czytelnik może wyrobić sobie własną opinię o konfliktach między kmieciami a szlachtą.

    Stosunki ekonomiczno-społeczne (rozdział 1 tomu 1)

    Dzięki krytycznej lekturze tomu 2 wiemy już, że to nie szlachta zabierała chłopom ziemię pod folwarki, ale że to chłopi zagarniali dla siebie coraz więcej gruntów, które wcześniej do nich nie należały. Chłopi prawdopodobnie wyrażali nieuprawnione przekonanie, że praca czyni właścicielem, to znaczy, że wydarty przyrodzie kawałek terenu jest własnością tego, kto go wydarł. W świetle prawa jednak nawet puszcza i nieużytki zawsze były czyjąś własnością. W królewszczyznach było to głównym źródłem konfliktów między dzierżawcami a kmieciami. Dzierżawcy „zabierali” więc kmieciom „ich” ziemię pod folwark, a szczególnie „groźną” dla chłopów osobistością w tym procederze był mierniczy przysięgły (ówczesny geodeta). Jednak nawet po dokonaniu pomiarów nadal w rękach chłopskich pozostawały nowe grunty, z których do tej pory dzierżawcy nie czerpali żadnych korzyści, takich jak pańszczyzny, daniny w naturze lub czynszów. Było to źródło kolejnych konfliktów, o których pisałem w pierwszej notatce.
    Kłopotliwy dla kmieci był również monopol pański. Chłopi musieli jeździć ze zbożem do młyna pańskiego, by pozyskać mąkę. Szlachcic-dzierżawca przymuszał kmieci również do kupowania u siebie alkoholu oraz towarów przywożonych z miasta, takich jak sól czy śledzie. Kmiecie natomiast musieli sprzedawać panom zboże, kury, len, konopie itp.
    Na Rusi Czerwonej około 70 proc. wsi należało do szlachty, a 25-27 % do Korony, 3% do duchowieństwa i 0,7% do miast. Wśród szlachty przeważały majątki należące do magnatów i średniej szlachty (46,6%), do której Horn zalicza panów posiadających dwie wsie. Niestety Autor nie rozdziela tych dwóch grup, więc nie wiemy, ile majątku pozostawało w rękach średniej szlachty, a ile w rękach magnatów. W sinej mgle znikają tu gdzieś właściciele jednej wsi, którzy nie wiedzieć czemu nie zostali zaliczeni do szlachty średniej. Następnie autor tworzy dziwaczną kategorię „szlachty cząstkowej i nie posiadającej poddanych” (30,4%). Domyślamy się, że chodzi o szlachtę posiadającą jakąś część wsi lub pozbawioną poddanych. Tworzenie takiej grupy wydaje się zupełnie pozbawione sensu, podobnie jak łączenie magnatów z właścicielami dwóch wsi. Zaciemnia ono zupełnie obraz struktury majątkowej. Trzecią grupę stanowiła wg Horna szlachta „jednostkowa” (23%) - być może chodzi o szlachtę zagrodową, pozbawioną większego majątku czy ziemi.
    Pomimo rażących niejasności tego opisu łatwo jednak się domyślić, że istniała pewna grupa szlachty zasobnej w gotówkę, lecz nie zawsze posiadającej własny majątek ziemski – mam tu na myśli właśnie dzierżawców. Łatwo sobie wyobrazić takiego przedsiębiorczego szlachcica, który zgromadziwszy niejaki kapitał najpierw wydzierżawia jeden majątek, potem – po powiększeniu kapitału – wydzierżawia kolejny, i tak z dzierżawy na dzierżawę staje się stopniowo osobą zamożną. Okazję do takiej kariery stwarzał fakt, że z wyjątkiem ekonomii samborskiej, królewszczyzny były dzielone na coraz mniejsze majątki przeznaczone do wydzierżawienia. Również magnaci na pewno nie koncentrowali swoich dóbr wyłącznie w rękach własnych zarządców.
    Horn wspomina często o „ubożeniu włościan”, który wywołany był „nadmiernym wyzyskiem feudalnym”, jednakże wspomina również o przyroście naturalnym, który powodował dzielenie działek kmiecych na coraz mniejsze oraz wielu innych czynnikach, takich jak pozbywanie się większych gospodarstw, aby uniknąć powinności na rzecz dworu, wojny, epidemie, wojny prywatne oraz gwałty i nadużycia żołnierzy. Jednakże z faktów, które podaje, wynika, że ubożenie to było raczej okresowe, nie zaś trwałe. Owszem, arendarze zwiększali pańszczyznę, nakładali dodatkowe prace, wysyłali kmieci w dalekie podróże, wymuszali nocne stróżowanie i nakładali czynsze i daniny oprócz pańszczyzny. Wszystko to prawda, i tam gdzie dzierżawca był zbyt chciwy, dochodziło do konfliktu. Jednak mimo tego sam Horn przyznaje, że „pod wpływem gospodarki towarowej i oddziaływania miasta na wieś poszczególni chłopi gromadzili znaczne kapitały, zapewne za zezwoleniem swych panów”. 
    Nasuwa się pytanie, czy gromadzenie gotówki rzeczywiście wymagało zgody pana, czy było raczej czymś naturalnym, przecież chłopi nie tylko płacili czynsze, ale również i podatki, musieli również mieć pieniądze na niezbędne zakupy. Horn podaje, iż hetman Koniecpolski w 1645 roku zażądał od chłopów klucza szczerzeckiego w starostwie lwowskim produktów na utrzymanie armii wartych 4830 zł, czyli około 35 zł 12 gr z jednego łana. Jak widzimy hetman doskonale orientował się w bogactwie miejscowej ludności. Jeszcze lepiej orientowali się w tym żołnierze, którzy w drodze gwałtu pobrali tam produkty o wartości 15219 zł 22 gr, czyli po 111 zł 15 gr z łana. Z tego samego klucza dwa lata później żołnierze kniazia Jaremy pobrali żywność o wartości 8724 zł, czyli po 80 zł 26 groszy z łana. Były to produkty w naturze, ale w 1642 roku żołnierze narzucili mieszkańcom wsi Kamień w powiecie halickim kontrybucję pieniężną na sumę 3070 zł. Wieśniacy musieli sprzedać 98 wołów, 33 krowy i 3 konie. Był to rabunek, ale pokazuje on, że o ubóstwie raczej nie może być mowy. Chłopi niewątpliwie znacznie zawyżali swoje straty (w innym miejscu czytamy, że kilka wołów można było sprzedać za 140 zł), jednak nie ulega wątpliwości, że dysponowali sporymi zasobami. Żołnierze nie ograbiali wieśniaków ze wszystkiego, zatem pojawia się pytanie, jaki był średni potencjalny przychód z gospodarstwa jednołanowego? – niestety Horn nawet nie zatrzymuje się nad tym zagadnieniem.
    Chłopi z pewnością mieli dostatecznie dużo produktów naturalnych, by je sprzedać, jednak wieś zawsze cierpi na niedostatek gotówki. Logicznym następstwem z jednej strony braku gotówki a z drugiej zasobności regionu jest zatem pojawienie się kmieci, zajmujących się... lichwą. Lichwą trudnili się też młynarze, mimo że często 2/3 dochodów z młyna odbierał dwór. Hutnicy, kowale i karczmarze również zarabiali na lichwie. Horn nawet tego wątku nie porusza, ale nie trudno sobie wyobrazić następujące „toksyczne kredyty”:
    1. magnat wystawia majątki w bardziej ryzykowny, niż dzierżawa zastaw, by uzyskać duże pieniądze na inwestycje. Taki zastaw jest formą kredytu.
    2. drobni szlacheccy ciułacze, aby zgromadzić środki na kupienie zastawu pożyczają pieniądze u lichwiarzy.
    3. wietrząc dobry interes, lichwiarze zapożyczają się u innych lichwiarzy, w tym u kmieci.
    4. inwestycje, które miały przynieść magnatowi dochody okazują się nietrafione, magnat nie ma z czego wykupić zastawionych majątków.
    5. trzymający w zastawie majątki panowie szlachta drenują je z resztek zasobności, aby tylko spłacić lichwiarzy, lecz i to się nie udaje na skutek czynników obiektywnych (konflikty z kmieciami z majątku, wojna, zaraza, nieurodzaj itp.)
    6. lichwiarze nie mają z czego zwrócić pieniędzy innym lichwiarzom, w tym kmieciom.
    7. nakręca się spirala długu, która prowadzi do krachu finansów w regionie, a szerzej zagraża stabilności finansowej całego państwa… w sądach lichwiarze zakładają setki procesów przeciw dzierżawcom, które trwają latami, tucząc głównie wynajętych do ich prowadzenia prawników...
    Przedstawiony model „krachu na giełdzie” jest oczywiście tylko spekulacyjnym modelem, ale dość prawdopodobnym. Wydaje się dziwne, że marksiści nawet nie próbowali wyzyskać tego zagadnienia do ataku przeciw szeroko rozumianemu, staropolskiemu „Wall Street”. Być może było to politycznie mniej opłacalne, w końcu przecież na krachu tracili głównie ci, którzy pieniądze mieli, a nie szerokie masy „gnębionego chłopstwa” (do których można zaliczyć niemal wszystkich, który pasują do koncepcji).
    Wróćmy jednak do pracy Horna. Otóż niektórzy bogaci kmiecie dzierżawili nawet całe folwarki, np. w Wołczej i Miechnowcu w ekonomii samborskiej. Bogaty kmieć Ihnat Wysoczan z Wiktorowa został przywódcą powstania chłopskiego na Podkarpaciu w 1648 roku – to ostatnie wskazuje wyraźnie na to, że tylko ludzie stosunkowo zamożni i mający spory zakres swobody, są zdolni zgromadzić środki i zasoby niezbędne do walki o realizację swoich aspiracji. Jak skarżył się już przed 1648 rokiem jego sąsiad, ziemianin Tomasz Sulatycki, „z szlachcicami spowinowaciwszy się, zbogacony w pychę urósł, zaczął nas szlachtę uciskać, domy najeżdżać, łąki wypasać”.
    Tezę o „walce klasowej gnębionego chłopstwa” podważają jeszcze inne fakty, nieopatrznie podawane przez samego Horna, a mianowicie:
    • podział pańszczyzny był często nierówny. Bogatsi kmiecie odrabiali mniej (przynajmniej w stosunku do swego bogactwa), a zagrodnicy więcej. Można by więc ewentualnie mówić o walce klas w łonie klasy chłopskiej, bo zagrodnicy miewali o to do kmieci uzasadnione pretensje. Karczmarze i młynarze nie odrabiali pańszczyzny, tylko płacili czynsze. Sołtysowie w dobrach szlacheckich mieli więcej ziemi, niż ich koledzy w dobrach ziemiańskich lub duchownych. Nierówności tego typu było znacznie więcej, co prowadzi do wniosku, że jednolitej klasy chłopskiej, zbliżonej do jakiegoś modelu, czy ideału, po prostu nie było;
    • elita kmieca (sołtysi, popi, młynarze, karczmarze itp.) nie zachowywała się jednolicie. Czasem stawała po stronie szlachty-dzierżawców, a czasem przewodziła akcjom sprzeciwu wobec dzierżawców.
    • do „gnębionego chłopstwa” Horn awansem zalicza drobną szlachtę, bojarów czy służków (rodzaj zależnego rycerstwa), co niewątpliwie polepsza statystykę, ale skutecznie rozmywa definicje i podważa samą tezę o walce klas. Jednym z kuriozalnych przykładów jest zaliczenie rodziny Witoszyńskich do warstw uciskanych chłopów tylko dlatego, że próbowano ich pozbawić szlachectwa (tom 2). Tak się składa, że rodzina Moszczeńskich z której pochodzi moja prababcia, była spowinowacona z Witoszyńskimi, a Moszczeńscy dobrze rozumieli znaczenie słowa „mezalians”. Z pewnością zatem zaliczanie drobnej szlachty do „gnębionego chłopstwa” nie ma większego sensu.

    Tak zwane „zbiegostwo chłopów” (rozdział 2 tomu 1)

    Jak twierdzi Horn „w ślad za historiografią radziecką powojenna historiografia polska traktuje zbiegostwo jako najbardziej masową formę walki, z przybierającym na sile uciskiem i wyzyskiem feudalnym”. Dalej jednak stwierdza, że co prawda „włościanie uciekali z wszystkich kategorii dóbr, przeważnie jednak z majątków oddawanych w krótkotrwałą arendę”. Jeśli zatem chcemy koniecznie mówić o jakiejś walce klas, to byłaby to walka klasy kmieci z klasą dzierżawców. Choć z drugiej strony określanie ucieczki mianem słowa „walka” wydaje się prostytuowaniem języka polskiego.
    Wg źródeł około 964 osób rocznie (lub 241 rodzin) zmieniało pana. Horn chyba słusznie zakłada, że liczba ta była z pewnością większa. Zbiegostwo było też liczniejsze, niż na ziemiach Rzplitej położonych bardziej na zachód. Zbiegowie najchętniej osiedlali się na środkowej Ukrainie, na Węgrzech i na Dzikich Polach. Horn stwierdza, że „Zbiegowie ze wsi najchętniej uciekali do miast, wybierali też w miarę możliwości chętniej jako miejsca nowego zamieszkania wsie królewskie i duchowne, niż szlacheckie”, jednakże powyżej publikuje tabelkę, z której wynika wniosek wprost odwrotny – uciekinierzy najchętniej osiedlali się ponownie w jakimś majątku szlacheckim! Najwyraźniej w majątkach szlacheckich było jednak lepiej, niż w królewskich. Co więcej liczba stwierdzonych uciekinierów jest ponad dwa razy wyższa, niż przyjętych w nowych miejscach zamieszkania. Pierwsze przypuszczenie, że szlachta zwyczajnie „kryła” nowo pozyskanych osadników potwierdza sam Autor. Okazuje się, że istniał cały nielegalny fach „wykotców”, czyli ludzi, którzy werbowali kmieci do przesiedlania się na nowe miejsce i przeprowadzali ich bezpiecznymi drogami (zwykle zimą, na saniach). Do nowego pana przenosili się głównie bogatsi kmiecie, których stać było na daleką podróż.
    Zdecydowaną mniejszość zbiegów udawało się zatem pochwycić, skłonić do powrotu lub odzyskać od nowych panów. Często odstępowano od karania zbiegów, gdyż surowe kary byłyby całkowicie kontrproduktywne. Wykocowanie kmieci permanentnie było legalizowane, co w gruncie rzeczy oznacza, że kmiecie ci manipulowali szlachtą i szlachecką polityką społeczną, jeśli można to tak nazwać. Metaforycznie rzecz ujmując: ogon rządził psem.
    Czym właściwie było zbiegostwo? Jak patrzeć na to zjawisko? Mówiąc naszym dzisiejszym językiem, tzw. „zbiegostwo” było czymś w rodzaju zmiany „pracodawcy”, przejawem działania rynku pracy w prawnych realiach poddaństwa. Pracownicy (poddani) poszukiwali lepszego pracodawcy (pana). Różnica polega na tym, że pracodawca zatrudniał ich nie na umowę-pracy, lecz zawierał swoisty kontrakt z „jednoosobową firmą”. Stąd też przydatne mogą być pewne porównania z epoką lat 90. w Polsce, gdy pracodawcy masowo zmuszali pracowników do przejścia na samozatrudnienie, by unikać płacenia ZUS-u. Na czym polegała w przypadku chłopów praca i zapłata? Pracą była pańszczyzna, daniny w naturze i czynsze. Ziemianin „płacił” za to prawem do użytkowania gospodarstwa i ziemi. 
    Zbiegostwo nie przekraczało kilku procent populacji. Ogromna większość kmieci pozostawała tam, gdzie żyła do tej pory. Jednostkowe przypadki zakuwania chłopów w kajdany były bardziej przejawami desperacji szlachty, niż normą powszechnie stosowaną. Najwyraźniej zatem albo kmiecie mieli umysły skutecznie zniewolone przez panów, albo było im dobrze tam, gdzie byli.
    Jeśliby założyć, że człowiek ma umysł zniewolony, to należałoby też przyjąć, że formy ucisku pana wobec chłopa były bardziej subtelne, niejako „socjotechniczne”. Należałoby to wykazać na źródłach. Wiemy, że panowie korzystali z poczucia wspólnoty i więzi rodzinnych w obrębie gromady, by zachować jej spoistość. Horn podaje, że stosowali zasadę poręczania za niepewnych kmieci przez rodzinę i sąsiadów, która ponosiła koszty ewentualnego zniknięcia chłopa. Są to jednak ciągle bardziej środki prawne, niż socjotechniczne. Wiemy, że próbowali wychowywać kmieci za pomocą formacji religijnej – ale religia zbyt często stanowiła dla chłopa oparcie w sporze z dzierżawcą, żeby ją traktować jako narzędzie „feudalnego ucisku”.
    Ciekawym wątkiem jest w tym kontekście pojęcie „zdrady”. We wsi Chocin w 1637 roku ucieka wataman (inna nazwa sołtysa). Wieś określa uciekiniera jako zdrajcę i złodzieja. Pojawia się pytanie: co to właściwie oznacza? Może okradł gromadę ze składek (chłopi  dobrach prywatnych mieli przecież rozbudowany samorząd, o czym Horn pisze niewiele, a chętnie przemilcza). Ale pojęcie zdrady oznacza też istnienie pojęcia honoru, wiarygodności i wierności. Wierności wobec kogo – właściciela majątku (czy ci ludzie utożsamiali się z nim), czy wobec gromady? A może jednego i drugiego łącznie? I trzecie pytanie porównawcze: czy niewolnicy w południowych stanach USA czuli się przywiązani (w metaforycznym sensie) do majątku, w którym pracowali? Czy identyfikowali się z miejscem na tyle silnie, że określało ono ich tożsamość? Czy ucieczkę z niewoli niewolnicy postrzegali jako zdradę??? Pytania te pozostawiam bez odpowiedzi.
    Jeśliby założyć, że kmieciom na ogół było dobrze tam, gdzie żyli, to emigrację należałoby wytłumaczyć charakterem człowieka, który decydował się na wykocowanie. Nie każdy człowiek ma ryzykancką żyłkę i potrzebę podróżowania. Istnieją ludzie, którzy słusznie lub niesłusznie, ale prawie zawsze narzekają i są niezadowoleni z istniejących warunków życia, a w szczególności narzekają na układy, znajomości, władzę i na szefa (jak wiadomo szefowie zawsze są debilami, „januszami biznesu” itp.). To właśnie wieczni malkontenci, którzy nie potrafią lub nie chcą nawiązywać relacji, wchodzić w rozmaite układy, zależności i zobowiązania, najchętniej decydują się na emigrację. Ludzie ci po wejściu Polski do Unii Europejskiej, masowo opuścili nasz kraj w poszukiwaniu mitycznego Eldorado. Takim mitycznym Eldorado była w I połowie wieku XVII środkowa Ukraina i Dzikie Pola.

    Zbójnictwo karpackie (rozdział 3 tomu 1)

    W publikacjach sprzed 1939 roku opryszków (zbójników, beskidników, spisaków, zbójców, rozbójników) karpackich postrzegano jako bandytów. Po 1945 roku, „polscy i radzieccy autorzy prac o zbójnikach po zbadaniu ekonomiczno-społecznego podłoża tego ruchu doszli do zgodnego wniosku, że można go określić jako zbrojną formę walki antyfeudalnej gnębionego chłopstwa” – stwierdza Horn. Jako przyczynę marksiści podawali rozwój „systemu folwarczno-pańszczyźnianego”, wzrost wyzysku i ucisk „panów feudalnych”. Uciskane chłopstwo jakoby biedniało, było wyzyskiwane, a jego status prawny się pogarszał, co pobudzało mieszkańców okolic podgórskich i górskich „do stałej walki przeciw znienawidzonej szlachcie i szlacheckiemu państwu”. Zbójnicy pochodzili najczęściej z wiosek na prawie wołoskim. Przeważali w nich chłopi, wielu z nich rekrutowało się z biedoty wiejskiej: chałupników, zagrodników i podsadków. Członkami drużyn zbójnickich bywali też popi wiejscy, kniaziowie (sołtysi) oraz drobna szlachta. Niekiedy szlachcice byli dowódcami tych band. Niektóre oddziały opryszków miały charakter oddziałów wojskowych ze sztandarem, bębnem i kotłami. Często opryszkowie aktywizowali się podczas najazdów tatarskich, podszywając się pod Tatarów i „hałłakując”. Chętnie też używali łuków w miejsce zbyt hałaśliwej w ich fachu broni palnej.
    Z przedstawionych przez Horna badań bynajmniej nie wynika, że zbójnicy byli zbrojną formą walki antyfeudalnej gnębionego chłopstwa, gdyż chłopstwo to padało ofiarą bandyckich ataków na równi ze szlachtą i innymi stanami. Fakt, że opryszków jednak chwytano świadczy o tym, że większość chłopów nie wyznawała zasad „walki klasowej”. W przeciwnym wypadku chłopi znacznie chętniej ukrywaliby zbójników przed wymiarem sprawiedliwości.
    Autor niby to rozprawia się z romantycznym mitem zbójników, a jednak sam ten mit odtwarza ad absurdum: „chłopi cenili opryszków za męstwo i odwagę, za pogardę dla śmierci, za bezpardonową walkę przeciw bogatym w obronie biednych. Nie da się zaprzeczyć, że [sic!] opryszki napadali nie tylko na majątki szlacheckie i karawany kupieckie, ale także na chałupy chłopskie. Jednak podobnie jak na Podkarpaciu Zachodnim, tak i na badanych terenie obiektem napadów drużyn zbójnickich były przeważnie gospodarstwa popów, sołtysów i bogatych chłopów”. Litości! W tomie 2 autor rozdyma definicję „gnębionego chłopstwa” do niebotycznych rozmiarów (włączając do niej drobną szlachtę), a w tomie 1 wyłącza z niej popów, sołtysów i bogaczy. Zakłada również, że opryszkowie atakowali bogaczy w obronie biednych, choć jest to twierdzenie całkowicie gołosłowne. Jeśli źródła nie pasują do tezy, tym gorzej dla źródeł!
    Przykładem takiej gołosłownej tezy jest twierdzenie, że celem napadu na zamek pniowski była „obok ograbienia właścicieli zamku, znanych ze swych bogactw… chęć zemsty nad nimi”. I jako dowód Horn podaje fakt, iż zbójnicy mieli zamiar „pana rozsiekać, panią zabić, dzieci pościnać, zameczek zapalić i konie pobrać”. Gdzie tu motyw zemsty? Przecież to jest zwyczajne zwyrodnialstwo i motyw rabunkowy! Ale nie, dla marksisty chęć rozsiekania pana, zamordowania jego żony i dzieci to dowód na zbrojną formę walki antyfeudalnej gnębionego chłopstwa.
    Mamy jeszcze dla czytelnika dwa smaczki. Pochodzenie słowa „opryszek” nie jest jasne. Zetknałem się z opinią, że pochodzi ono od moskiewskiego słowa „oprycznik”. W języku polskim opricznina miała zniekształconą formę „oprysznina”. Byłby to przewrotny argument na rzecz tezy, że ruch opryszków rzeczywiście postrzegany był jako ruch w pewnym sensie „ideowy” o niewątpliwie moskiewskich konotacjach. Przypuszczam, że marksiści tak go po cichu identyfikowali.
    Drugi smaczek odnajdujemy w tekście Horna. Otóż podczas napadu opryszków na dwór pański w Daleszowej, któryś z mieszkańców okazał się zdrajcą i naprowadził bandytów do dworu. Tajemnicę ujawnił jeden z małoletnich chłopców w rozmowie z innym chłopcem. To jednak nie jest najbardziej interesujące, ale to, że rozmowa odbyła się w… szkole. SZKOLE! Gnębione chłopstwo uczęszczało do szkół! Ale po co roztrząsać tę tematykę, przecież „wiadomo”, że edukację (i opiekę stomatologiczną) wprowadził dopiero komunizm.
     

    Tom 3 „wiekopomnego” dzieła Maurycego Horna

    W tomie trzecim Horn omawia opór włościan w dobrach szlacheckich przeciw obcym panom. Praca ta jest w dużym stopniu kalką tomu drugiego, który – jak pisałem w pierwszej notatce – dotyczył jednak oporu włościan przeciw dzierżawcom w dobrach królewskich. Sąd królewski był sądem dominialnym dla chłopów królewskich. Okazuje się, że zarówno chłopi z dóbr szlacheckich, jak i duchownych również mogli się odwoływać od decyzji dzierżawców, jednak nie do króla, tylko do właściciela majątku, którym był szlachcic lub w przypadku majątku kościelnego – zwierzchnik kościelny (biskup, opat). Horn znalazł jeden wyjątek od tej reguły – mianowicie chłopi z majątku należącego do kościoła greckiego odwołali się najpierw do cerkiewnego władyki, a gdy ten pozostawił skargę bez odpowiedzi – odwołali się do samego króla. Delegaci kmiecy wyruszyli do Warszawy zaopatrzeni przez ziomków w znaczną kwotę 350 zł na niezbędne wydatki, niestety po drodze słudzy władyki napadli ich, i ograbili. Po raz kolejny widzimy, że do ubogich nasi kmiecy przodkowie nie należeli.
    Na pytanie dlaczego właściwie chłopi z majątków niekrólewskich utracili prawo odwoływania się bezpośrednio do króla Horn nawet nie próbuje odpowiedzieć, choć wytłumaczenie jest najzupełniej logiczne. Szlachta i duchowieństwo byli wprawdzie poddanymi Króla Jego Miłości, jednakże ich majątki nie były własnością ani króla jako osoby, ani domeny królewskiej jako instytucji, stąd też nie podlegały dominialnej jurysdykcji sądu królewskiego. Między innymi to właśnie odróżniało Polaków, Litwinów i Rusinów od moskali. Przeważająca większość własności w Rzplitej ( ponad ¾) były to majątki prywatne, podczas gdy Iwan Groźny przeprowadził reformy w kierunku wręcz odwrotnym – upaństwowił większość majątków prywatnych („wotczin” - ojcowizn), czyniąc je „pomiestjami” – majątkami trzymanymi przez tamtejszą elitę z woli i łaski cara. Była to w gruncie rzeczy jakaś wczesna forma ustroju komunistycznego. Bynajmniej nie wzmacniało to pozycji oraczy wobec moskiewskiej elity – ale o tym innym razem. 
    Kłopoty mieszkańców majątków prywatnych z chciwymi dzierżawcami jaskrawo przypominają kłopoty mieszkańców królewszczyzn, które omówiłem w pierwszej notatce, więc nie będę niepotrzebnie rozdymał tekstu. Kmiecie też w podobny sposób walczyli z dzierżawcami o ziemię, a opisy zajść pomiędzy kmieciami a dzierżawcami są lustrzanym odbiciem tych samych zajść z królewszczyzn. Podobne były również formy przeciwdziałania właścicieli nadużyciom – a więc procesy sądowe, buntowanie kmieci przeciw dzierżawcy, wysyłanie komisarzy dla zbadania pretensji obu stron oraz – wyjątkowo – także nakłanianie kmieci do wykocowania się. Szlachcic Kasper Doliniański, który wydzierżawił swój majątek Doliniany Janowi Rączce, miał swoim poddanym powiedzieć „nie możecie mi też lepiej wygodzić, jako gdy mi który z was ucieczce, bo mi go to pan Rączka bardzo dobrze przypłaci”. Była to ewidentna zmowa ziemianina z kmieciami w celu wyłudzenia odszkodowania. Dostrzegamy też w przykładach podawanych przez Horna, że chłopi potrafili organizować pieniądze do swoich „buntów” (w istocie były to ruchy społeczne, które czasem przekształcały się w otwarte bunty). Agitatorzy chłopscy z Trześniowa, którzy walczyli z dzierżawiącą wieś Jadwigą Kamieńską, zjawili się w szlacheckiej wsi Bzianka i namawiali tamtejszych kmieci, „żeby z niemi te bunty trzymali i pieniędzy dodawali”. W innym interesującym przykładzie czytamy narzekania dzierżawcy, że właściciel majątku Szklary, Mikołaj Wapowski, był zbyt łagodny wobec poddanych, co doprowadziło do tego, że są nieposłuszni.
    Nieliczne były przypadki walki chłopów przeciw własnym panom – Horn podaje słownie dwa takie przykłady, i to skrajne, tzn. walkę zbrojną.

    Rozdział II tomu 3, czyli szalony profesor

    Lektura rozdziału II naprawdę prowadzi do wniosku, że istotnie z profesorem Maurycym Hornem coś było nie do końca w porządku. Otóż do walki klasowej zaliczył on zbrojne walki chłopów przeciwko właścicielom innych majątków i ich poddanym. Jest to tak absurdalne, że aż zacytuję w całości: „Zachowane wiadomości o walce chłopów z obcymi feudałami są znacznie liczniejsze, aniżeli o wystąpieniach przeciw własnym panom. Klasowy charakter konfliktów włościan z obcą szlachtą i duchowieństwem nie występuje jednak tak oczywiście jak w wypadku zatargów poddanych z bezpośrednimi zwierzchnikami feudalnymi. Chłopi występowali bowiem niekiedy nie jako samodzielna siła, ale jako sojusznicy własnych panów, z drugiej strony niektóre wystąpienia chłopskie przeciw obcej szlachcie trudno odróżnić od zwyczajnych przestępstw kryminalnych”. To jednak Horna nie zraża, gdyż zaraz potem wygłasza swoje uroczyste zaklęcie: „występując przeciw obcym panom, chłopi starali się nie tylko dokuczyć wrogowi klasowemu, ale często także polepszyć jego kosztem swą sytuację materialną”. W ten sposób do przejawów walki klasowej przeciw panom urastały takie działania kmieci, jak:
    • walka z sąsiadami z innego majątku;
    • wyrębywanie drzew z lasu w innym majątku, czasem nawet gromadnie i z obstawą zbrojną na wypadek kontrataku sąsiadów;
    • grabież drewna sąsiadom z innego majątku;
    • wysyłanie bydła na uprawy zbożowe sąsiadów z innego majątku, aby weszło w szkodę;
    • grabież drewna przeznaczonego na remont kościoła;
    • zabór koni, bydła i owiec, należących do poddanych z innego majątku;
    • porwanie córki leśniczego, by ją pojąć za żonę;
    • napady na wołowców przepędzających bydło, itp.
    Tym samym, najzwyczajniejsze chuligaństwo, samowola i bandytyzm zostało zaliczone do przejawów walki klasowej. Co więcej, te wybryki działy się za wiedzą panów szlachty, a nierzadko za ich zgodą i namową. Krótko mówiąc szlachta z chłopami w ramach walki klasowej walczyła z inną szlachtą i jej chłopami. Albo z duchownymi i ich chłopami. Albo może nawet chłopi walczyli z chłopami i jest to przejaw walki klasowej chłopów ze szlachtą i duchowieństwem. A żeby jeszcze bardziej rozśmieszyć czytelnika, to można dodać, że nasi dzielni chłopi walczyli również z chłopami po stronie węgierskiej, zagarniając im bydło, w czym chłopi węgierscy odpowiadali im pięknym za nadobne. Naturalnie w ramach walki klasowej, to chyba jasne.

    Rozdział 3 tomu 3 - walka z kościołem i wojskiem

    W rozdziale tym do form walki klasowej zaliczono walkę chłopów z kościołem i oddziałami wojskowymi Rzeczypospolitej. Już samo to zestawienie jest dosyć śmieszne, bo obie grupy „wrogów klasowych” miały się do siebie jak pięść do nosa. 
    Chłopi odmawiali mianowicie płacenia mesznego, dziesięcin, nie chcieli uiszczać opłat za posługi kościelne, jak również zajmowali grunta kościelne, ignorowali też wszelkie obrzędy religijne odprawiane w świątyniach. Często walka ta miała podłoże wyznaniowe sporów unitów lub dyzunitów z katolikami, nie zaś klasy chłopskiej z klasą duchowieństwa, jeżeli można je tak nazwać. Z pewnością zaś był to spór o powinności wobec kościoła.
    Walki z oddziałami wojskowymi były naturalną konsekwencją koncepcji „taniego państwa”, realizowaną przez elitę Rzeczypospolitej już od dłuższego czasu i nie różniąca się wiele od sytuacji w innych krajach. Oddziały wojskowe nie dysponowały centralnymi magazynami zaopatrzenia w żywność i inne niezbędne produkty. Po zakończeniu kampanii wojennej hetmani wyznaczali im tzw. „leża zimowe”, czyli instalowali roty w rozmaitych wsiach w regionie, zmuszając ich mieszkańców do zapewnienia żołnierzom wiktu i opierunku. Prowadziło to do licznych nadużyć, gwałtów i skarg na żołnierzy, a także starć zbrojnych z wojakami i pseudo-wojakami. 
    Inną formą walki klasowej była – zdaniem Horna – dezercja chłopów z rot wybranieckich. Pozostawiam to bez komentarza.

    Podstawowe różnice między niewolą a poddaństwem

    Jeśli tylko człowiek nie krzywdzi innych ludzi, to wszelkie ograniczenia wolności człowieka są złe z zasady. W XXI wieku większości ludzi Zachodu niewola kojarzy się z ograniczeniem wolności poruszania i pracą w wielkiej korporacji. Jest to trywializowanie problemu niewolnictwa, tak zdefiniowane niewolnictwo to raczej żart. Człowiek Zachodu często nie ma pojęcia, na czym w praktyce polega niewolnictwo i czym się różni od poddaństwa. Manipulatorzy chętnie wykorzystują tę niewiedzę.
    Jest w książce Horna jedna intrygująca wzmianka, w której występuje słowo „niewolnik”. Sam autor na szczęście nie wyciąga z tego żadnych daleko idących wniosków, a jednak warto się nad nią zatrzymać. W kościelnym nowo założonym miasteczku Płazowa w powiecie bielskim pojawili się mianowicie jacyś chłopi, chcący tam zamieszkać, twierdzący, że są wolni i nie podlegają władzy żadnego pana. Opat sądecki Jan Jordan stwierdza: „Iż się tacy siła najdują, którzy, gdy tam przyszli, wolni być się opowiedzieli, lecz teraz o nie panowie się ozywają…”. Jak widać czujni ziemianie odnaleźli swoich uciekinierów. Następnie wielebny opat wzywa, „aby każdy taki, który się niewolnikiem być czuje, u pana swego pod utraceniem majętności o wyzwolenie się starał, bo… niech wie każdy o tym, że niewolnika szlacheckiego pan osadźca wydać musi. Przeto, aby się taki każdy prędko wyzwolił, koniecznie potrzeba”. Prędko wyzwolił! Słyszeli Państwo o niewolnikach, którzy się „prędko wyzwalali”? Ja nie. Słowo „niewolnik” trzeba tu rozumieć jako pisany w cudzysłowie skrót myślowy wielebnego ojca opata. Najwyraźniej droga do legalizacji zmiany pana nie była aż tak trudna, skoro opat zakładał, że kmiecie się „prędko wyzwolą”, to znaczy uzyskają od poprzedniego pana zrzeczenie się zwierzchności nad nimi na rzecz kościoła.
    Kluczowe dla zrozumienia poddaństwa jest właśnie pojęcie zwierzchności. Ziemianin nie był właścicielem kmiecia ani jego rodziny, lecz dysponował nad nim zwierzchnością. Chcąc zamieszkać w majątku innego pana, kmieć musiał uzyskać od swego poprzedniego pana zrzeczenie się zwierzchności, uwolnienie od poddaństwa i przeniesienie go na rzecz nowego pana. Tak, dzisiaj pewnie odczuwalibyśmy to jako nieznośną niewolę lub wręcz niewolnictwo, zwłaszcza że zwierzchnictwo miało teoretycznie charakter dożywotni i dziedziczny. Nie dawało jednak panu prawa do dowolnego dysponowania życiem kmiecia i jego rodziny. Nadużycia dzierżawców nie unieważniają tej zasady.
    Pewne podobieństwa poddaństwa z niewolnictwem istnieją, gdyż poddaństwo z samej definicji nie daje człowiekowi pełnej wolności. Wprost przeciwnie, uzależnia go od innego człowieka, od pracodawcy, a w szczególności od miejsca zamieszkania, ogranicza mu przez to wolność poszukiwania swojego miejsca na Ziemi. Jednakże uzależnienie to – choć gwarantowane prawem – jest w praktyce o wiele delikatniejsze. Znane przysłowie mówi „z niewolnika nie będzie rolnika”. A przecież jest to przysłowie, które jest popularne właśnie wśród chłopów i odróżnia ich od niewolników. Rolnik działający na własnym gospodarstwie, mający własną rodzinę, dobytek ruchomy i nieruchomy, dokonujący szeregu czynności prawnych całkowicie niedostępnych dla niewolników, nie może być uznany za osobę w pełni zniewoloną przez pana.
    Porywanie siłą chłopów z jednego majątku do innego majątku było rzadkością. To też zresztą wyraźnie świadczy o tym, że chłopi nie byli niewolnikami. Ziemianin zapraszał kmieci do osiedlania się w swoim majątku, wabił korzystną wolnizną, potem, gdy kmieć już się wzbogacił, ziemianin próbował  uczestniczyć w jego dochodach w większym stopniu i na różne sposoby uniknąć utraty cennych rąk do pracy.
    Liczne, nakładane na kmieci powinności były dla nich uciążliwe, a czasami drastycznie uciążliwe. Szczególnie często podnoszony jest fakt, że chłopi płacili podatki, a szlachta nie. Jednak można zapytać: skoro szlachta nie płaciła podatków, to dlaczego na każdym Sejmie tak zażarcie kłóciła się z królem o ich wysokość? Odpowiedź jest banalnie prosta: ponieważ podatki uderzały w ich poddanych, a zatem umniejszały też dochody szlachty. Szlachta płaciła podatki pośrednio, a chłopi bezpośrednio. W interesie szlachcica były więc jak najlepsze relacje z poddanymi. Problemu tego nie mieli co bardziej chciwi dzierżawcy.

    Jeszcze kilka słów o metodologii Horna

    Moim zdaniem Maurycy Horn włożył wiele wysiłku w zebranie źródeł, które następnie zinterpretował w sposób urągający zasadom krytyki źródłowej. Z wrodzonej złośliwości podejrzewam, że źródła te gromadzili dla niego również studenci, gdyż relacje między profesorem a uczniami niekiedy przypominają „ucisk feudalny gnębionego chłopstwa”, przynajmniej wg marksistowskiej opowieści o historii ludu. Serio jednak mówiąc jeśli ze źródeł mają wypływać wnioski wprost przeciwne do treści, to ich gromadzenie jest stratą czasu.
    Bezczelność marksistów okresu PRL była potrójna. Moim zdaniem zakładali, że:
    1. ogłupiony czytelnik nie będzie myślał samodzielnie (w końcu większość z nas instynktownie zakłada, że jak profesor, to chyba wie co mówi);
    2. ziemianie i ryby nie mają prawa głosu, więc nikt marksistów nie wyśmieje, bo stoi za nim potęga instytucji partyjnych i aparatu przemocy;
    3. koledzy-profesorowie starszego pokolenia nie będą się czepiać za brak cytatów ze źródeł i tezy wyssane z palca. Nie, drodzy koledzy, wyciągamy wnioski ze źródeł, sami widzicie, no ale w naszej ideologii nie ma domniemania niewinności, szlachta jest z reguły winna, trzeba to tylko udowodnić. Jak? Naginając prawa fizyki.
    I jeszcze taka uwaga na koniec. Stacje żołnierskie były dla kmieci niewątpliwym utrapieniem, z chciwymi dzierżawcami mieli nielekkie życie. Mówiąc jednak otwartym tekstem, ani chciwi żołnierze kwarciani, ani nieuczciwi dzierżawcy nie mogli wywołać tak wielkich szkód, jak chociażby planowe stalinowskie ludobójstwo, tzw. Hołodomor. Porównanie rzecz jasna nieadekwatne, choć musi się pojawić wówczas, gdy marksiści nie dostrzegając belki we własnym oku, szukają drzazgi w oczach starej elity Rzeczypospolitej.

    Jakub Brodacki
    5
    5 (1)
  •  |  Written by Max  |  0
    Wojna pisze najdziwniejsze scenariusze.

    To zamek Itter.

    Po anschlussie Austrii przez Niemcy w 1938 roku przeszedł w ręce SS i został przyłączony do kompleksu obozu koncentracyjnego w Dachau. Podczas wojny służył za obóz jeniecki dla VIP-ów, zostali w nim osadzeni między innymi byli premierzy Francji Édouard Daladier i Paul Reynaud, jak też wojskowi: Maxime Weygand i Maurice Gamelin. O ile ich Niemcy traktowali przyzwoicie, o tyle pomieszkująca w przytulonych do zamku barakach więźniowie wykorzystywani jako służba – mieli się dużo gorzej.

    Jest 4 maja 1945 roku. NA wieść o samobójstwie Hitlera i finalnym upadku III Rzeszy komendant więzienia Stefan Wimmer ucieka, a z nim strażnicy z SS-Totenkopfverbände. Pozostawieni sami sobie więźniowie obawiają się opuścić zamek, postanawiają posłać kogoś, aby odszukał w okolicy oddziały alianckie. Obawiają się słusznie, w dalszym ciągu w okolicy walczą niedobitki wojsk Waffen-SS, wciąż wierne III Rzeszy, mogą chcieć z powrotem przejąc kontrolę nad zamkiem.
    Ochotnik, czeski kucharz o nazwisku Krobot, wsiada na rower i jedzie do pobliskiego miasteczka, szukać kogokolwiek, kto pomógłby więźniom. Austriaccy partyzanci (jak się okazuje, byli i tacy) konkatują go z z oficerem niemieckim Josefem „Seppem" Ganglem, dowódcą niewielkiego oddziału Wehrmachtu. Ten ostatni od dawna ma serdecznie dość i Hitlera, i wojny, i w ogóle III Rzeszy. Chce pomóc, ale jego oddziałek jest zbyt nieliczny. Udaje się więc, z białą flagą do… Amerykanów.

    Kapitana John C. Lee, dowódcą 23. Batalionu Czołgów 12. Dywizji Pancernej nie czeka. Bierze czternastu ludzi, dwa czołgi Sherman i razem z Ganglem oraz jego ludźmi ruszają na pomoc więźniom.
    Amerykanie i Niemcy, razem.

    Spójrzcie teraz na zdjęcie. Jeden z czołgów stanie na mostku prowadzącym do miasta, a drugi, nie wiedzieć czemu nazywany przez żołnierzy „Pijana Jenny”, przed głównym wejściem do twierdzy. Zdążą jeszcze przygotować obronę.

    świcie 5 maja pojawiają się ż0łnierze 17 Dywizji Grenadierów pancernych Waffen-SS. Jest ich około 150, są dużo liczniejsi i posiadają broń artyleryjską. I zaczyna się najdziwniejsze starcie II wojny światowej. Po jednej stronie Amerykanie, Niemcy, Austriacy, Francuzi i więźniowie innych nacji, po drugiej Waffen-SS.

    Niestety, obrońcy przegrywają. Oba czołgi są już zniszczone, a im kończy się amunicja. Wtedy, Francuz Jean Borotra (nota bene, były członek kolaboranckiego rządu Vichy, sic!), w przebraniu austriackiego cywila, przekrada się przez linie wroga, w nadziei sprowadzenia odsieczy.

    Po południu jest już bardzo źle. Niemcy z Waffen-SS właśnie podeszli pod samą bramę i szykują panzerfausta, aby ją zniszczyć.

    I w tym momencie na kark spada im amerykańska 142 Dywizja Piechoty.

    Epilog.
    Mimo wielogodzinnych walk, zginął tylko jeden człowiek. Josef Gangl. Ten, który pierwszy chciał pomóc.
    5
    5 (1)
  •  |  Written by sprzeciw21  |  0
    Sprzedaż zgodnie z kodeksem cywilnym polega na tym, że jedna strona dostarcza towar, usługę a druga za nią płaci. Ale w Polsce okazuje się, że może dojść do przekazania własności nieruchomości, a nabywca nie płaci, albo tylko zaliczkuje.

     

    W styczniu 2020 roku Spółka Gadbrook sp. z o.o. z belgijskiej grupy GH Development,  „zakupiła” teren przy ul. Wolskiej 31. Sprzedający Wojciech Jaworski otrzymał pierwszą ratę (10% zadatku), zabezpieczona jako depozyt u notariusza w dniu aktu notarialnego, ale to jedynie pieniądze jakie spółka wpłaciła. 

    – Po wielu miesiącach oczekiwania na podjęcie realnych działań w zakresie możliwości zabudowy nieruchomości, co za tym idzie zapłatę pozostałych rat przez spółkę Gadbrook, ciągłego przekładania terminów, piętrzenia pozornych trudności, podawania ciągle nowych powodów zwłoki, fakty stały się dla nas jasne. W naszej ocenie zostaliśmy oszukani, a kwota na która się umówiliśmy nigdy nie zostanie wpłacona – mówi Tomasz Szostek, pełnomocnik sprzedającego dla dorzeczy.pl

    Pomimo, że deweloper nie wywiązał się z umowy transakcyjnej do księgi wieczystej sąd wpisał jako nowego właściciela spółkę Gadbrook, który wszczął postępowanie budowlane.

    Jednakże status właścicielski został zakwestionowany poprzez oświadczenie o uchyleniu się od skutków prawnych oświadczenia złożonego pod wpływem błędu z dnia 09.03.2022 r.,  pozew o uzgodnienie treści księgi wieczystej z rzeczywistym stanem prawnym z dnia 20.06.2022 r. wraz z prezentatą Sądu Rejonowego dla Warszawy-Woli w Warszawie.

    Ponadto wyrokiem Sądu Rejonowego dla Warszawy-Woli w Warszawie, IV Wydział Karny z dnia 28.10.2022 r. oraz Sądu Okręgowego w Warszawie, X Wydział Karny Odwoławczy z dnia 25.01.23 r. potwierdził, że Wojciech Jaworski nie utracił prawa własności do nieruchomości przy ul. Wolskiej 31.

    Choć różne instytucje a nawet sądy uznają Wojciecha Jaworskiego za właściciela, jednakże w Księdze wieczystej i według Urzędu Miasta Stołecznego Warszawy właścicielem nie jest, a jest nim spółka Gadbrook, która nie zapłacili za działkę. Czyżby władze Warszawy były w zmowie ze spółką belgijską?

    W wypowiedzi dla dorzeczy.pl pan Tomasz nie krył nerwów i żalu, gdyż w całej tej sytuacji pojawia się również czynnik ludzki, choroba Wojciecha Jaworskiego - toczeń. – Wojtek cierpi na poważną, przewlekłą chorobę, której leczenie w Polsce jest bardzo kosztowne, a nie daje niestety oczekiwanych rezultatów. Sama choroba mocno utrudnia Wojtkowi codzienne funkcjonowanie, a opiekuje się on sam schorowaną matką. Ci ludzie, Belgowie podczas aktu notarialnego, obiecali Wojtkowi pomoc w leczeniu u najlepszych specjalistów w Belgii, mówili mu, że pomogą, że wszystko będzie dobrze. Uspokajali nas zapewniając pozorną wiarę w człowieka. Po takiej deklaracji obaj uwierzyliśmy, że mimo pewnych perturbacji towarzyszących całej transakcji, ludzie, którzy wykazują taką empatię i współczucie, ludzie zapewniający o chęci swojej pomocy, nie mogą przecież zrobić Wojtkowi krzywdy. Jednak nadzieje okazały się być złudne, a deklaracje wykreowane tylko na potrzeby przejęcia działki. Jak można tak zagrać na uczuciach chorego człowieka? Kim trzeba być?

    W całej sprawie aparat państwowy (prokuratura, sądy) wykazują "zadziwiającą" bezradność, i wraz z nastaniem nowej władzy - nic w tej sprawie nie uległo zmianie.
    0
    No votes yet
  •  |  Written by Godziemba  |  0
    Początkowo telewizja satelitarna dostępna była jedynie dla nielicznych Polaków.
     
               Telewizja satelitarna pojawiła się na Zachodzie już w latach 60., kiedy na orbicie ziemskiej zaczęły latać pierwsze satelity. Uznano wtedy, że taki sposób transmitowania treści jest znacznie tańszy od budowania infrastruktury naziemnej, a przy tym pozwala docierać z programami i je odbierać w różnych częściach globu. Pod koniec lat 70. powstała telewizja kablowa, która nadawała „zbiorowo” różne programy satelitarne.
     
               Do PRL telewizja satelitarna trafiła dopiero w połowie lat 80. Sprzęt niezbędny do jej odbierania był koszmarnie drogi, a ponadto należało uzyskać zgodę odpowiednich władz na założenie tego sprzętu.
     
              Sam sprzęt do odbioru telewizji kosztował prawie 2 tysiące dolarów (a średnia pensja wynosiła wtedy 25-30 dolarów), do tego dochodziły koszty robocizny, a specjalistów potrafiących go zainstalować początkowo było niewielu, stąd trzeba było tygodniami czekać na wizytę fachowca.
     
           Polacy musieli więc szukać “prywaciarzy”, którzy ściągnęliby im znacznie taniej sprzęt z Zachodu.
     
          Następnie należało uzyskać zgodę na zainstalowanie i odbiór telewizji satelitarnej.
     
            Dostęp do takiej telewizji pozwalał na złamanie cenzury komunistycznej poprzez możliwość oglądania programów z całego świata. Nic więc dziwnego, iż zgodę na zamontowanie sprzętu do odbioru telewizji satelitarnej uzyskiwali tylko ludzie w pełni lojalni wobec władz komunistycznych. Innym odmawiano lub zmuszano do dostarczania kolejnych „niezbędnych” zaświadczeń, w tym potwierdzenia legalności źródeł finansowych zakupu tak drogiego sprzętu.
                          
           Najpierw trzeba było pozyskać zezwolenie w państwowej inspekcji radiowej. Następnie pozwolenie w urzędzie ceł i w ministerstwie łączności. Do tego dochodziło uzasadnienie potrzeby posiadania telewizji satelitarnej, jak również trzeba było podpisać oświadczenie, że tylko sami będziemy z niej korzystać (czyli nie pozwalać na oglądanie programów np. przez sąsiadów). Kolejnym krokiem było uzyskanie zgody na montaż sprzętu.
     
            Na koniec trzeba było liczyć się z wizytą „smutnego pana” ze Służby Bezpieczeństwa, który – po rozmowie i wcześniejszym sprawdzenia nas w ewidencji – wydawał zgodę na odbiór telewizji satelitarnej.
     
           Nic więc dziwnego, iż nawet osoby, które było stać na zakup tak drogiego sprzętu nie występowały o zgodę na odbiór telewizji satelitarnej, aby nie stać się przedmiotem sprawdzenia przez Służbę Bezpieczeństwa.
     
          Reżimowi dziennikarze dzielili się z czytelnikami informacjami o uzyskaniu zgody i odbiorze telewizji satelitarnej, mimowolnie potwierdzając swój status lojalnych obywateli PRL.
     
            Sytuacja uległa znaczącej poprawie pod koniec 1988 roku. Na warszawskim Ursynowie powstała firma Ursynat, która zajmowała się instalacją telewizji kablowej w blokach lub całych osiedlach. Tym samym mieszkańcy osiedli dostawali dostęp do telewizji satelitarnej za stosunkowo niewielką opłatą instalacyjną i abonamentową.
     
            Władze komunistyczne przygotowujące się transformacji gospodarczej i politycznej zgodziły się na zasadniczą liberalizację w dostępie do telewizji satelitarnej.
     
             W ślady Ursynatu poszły inne firmy, także w innych miastach. Nie wszystkie miały środki na zapewnianie mieszkańcom dostępu do szeregu kanałów, więc oferowały niekiedy ... jeden lub dwa. Wybór konkretnego programu odbywał się na podstawie głosowania mieszkańców osiedla. Po zakończeniu głosowania kanał ten był transmitowany przez jakiś czas, aż do następnego głosowania.
     
            W 1989 roku do Polski trafił sygnał ASTRA, który wymagał znacznie tańszych talerzy o jedynie metrowej średnicy, a te, wraz z resztą sprzętu, kosztowały już … tylko  500 dolarów.
     
             Był to efekt wyniesienia i umieszczenia na pozycji orbitalnej 19o2 anteny satelitarnej ASTRA 1A, należącej do luksemburskiej spółki SES. Astra 1A nadawała sygnał telewizyjny, z którego mogli korzystać mieszkańcy Europy Zachodniej i Środkowej. Dzięki temu po raz pierwszy w Polsce odebrano satelitarny sygnał telewizyjny. Był to początek łatwego dostępu do telewizji.

          W tym samym roku zaczęło ukazywać pierwsze czasopismo o telewizji satelitarnej –TV SAT Magazyn. Było ono miesięcznikiem, tak więc widzowie niewiele dowiadywali się o programie. Pismo natomiast udzielało porad w jaki sposób oglądąć kanały zakodowane bez kupowania dekodera.
     
           Następnie pojawiły się niemieckie kanały takie jak RTL plus czy Sat.1. Telewizja satelitarna zyskiwała na popularności z roku na rok.
     
            Pierwszym w pełni polskim kanałem satelitarnym była TVP Polonia, która wystartowała w 1992 roku. Kolejnym był Polsat, który również ruszył w 1992 roku.
     

    https://epiotrkow.pl/news/Historia-telewizji-satelitarnej-w-Polsce,37269
    https://www.komputerswiat.pl/artykuly/redakcyjne/telewizja-satelitarna-w...
    https://wyborcza.pl/alehistoria/7,121681,20677069,antena-satelitarna-tel...
    https://www.telepolis.pl/wiadomosci/telewizja-i-vod/polacy-30-lat-temu-z...
     
    5
    5 (1)
  •  |  Written by alchymista  |  0

    Notatki na marginesie książki Maurycego Horna (Walka chłopów czerwonoruskich z wyzyskiem feudalnym w latach 1600-1648, cz. 2, Opole 1976)

    Jesteśmy narodem chłopskim. Historię Polski piszą obecnie w większości potomkowie synów chłopskich, którzy przechowali w pamięci opowieści o wyjątkowej niedoli ludu polskiego w wieku XIX, gdy wieś była ponad miarę przeludniona, biedna i zacofana. Na dodatek część historyków szlacheckich XIX wieku dążąc do uobywatelnienia chłopów i włączenia ich do walki o Niepodległość Polski, ponad miarę im schlebiała, przedstawiając ich położenie jako wynik wielowiekowych prześladowań przez szlachtę. Po 1945 roku ziemianie przyciśnięci butem komunistycznej władzy nie mieli zbyt wiele do powiedzenia, a ich archiwalia analizowali historycy nawiedzeni marksistowską wizją dziejów, w której pojęcia „walki klasowej” i „świadomości klasowej” odgrywały główną rolę. Głównymi bohaterami historyków marksistowskich byli więc uciskani lub przynajmniej ci, którzy wydawali się być uciskanymi.

     

    Kilka brutalnych i banalnych faktów

    Życie w wiekach dawnych było bardzo ciężkie. Z maszyn silnikowych znano tylko dwie, mianowicie młyn i wiatrak. Ograniczona była liczba miejsc, gdzie można było postawić najwydajniejszy z nich, czyli młyn, gdyż ograniczona jest liczba cieków wodnych. Zazwyczaj były one na całej długości poprzecinane stawami i młynami, w których albo mielono zboże, albo obrabiano drewno lub metale. Wiatraków można było postawić więcej, ale wiatr nie wiał permanentnie. Obecnie jeden rolnik z traktorem jest w stanie zaorać pole, które dawniej orało kilkudziesięciu mężczyzn. Jeden kombajn jest w stanie błyskawicznie zżąć zboże i oddzielić ziarno – dawniej trzeba było na to wielu ludzi i czasu.

    Skoro nie było maszyn, to – jak mówiło XIX-wieczne kąśliwe przysłowie – „Maniek z Maryną najlepszą maszyną”. Ludzie jednak nie byli w stanie dać radę wszystkiemu. Potrzebne były zwierzęta pociągowe i juczne: konie, woły, osły. Wszystkie one wymagały paszy, a zatem sporo miejsca zajmowały pastwiska.

    Z braku maszyn ludzie zmuszeni byli do ścisłej, kolektywnej współpracy i kooperacji. W gromadzie łatwiej było przetrwać. Rodzina chłopska była liczna i wielopokoleniowa, dzieci wcześnie używano do pracy. Toteż każdy kmieć, który miał wiele dzieci i dostateczne zasoby (ziemię, obejście, zwierzęta) był potencjalnie zamożny.

    Dojście do zamożności zależało już od wielu czynników. Po pierwsze: pracowity, przedsiębiorczy i sprytny gospodarz. Po drugie: zaradna i robotna żona, sprawnie zarządzająca domem i pomniejszym inwentarzem żywym. Po trzecie: oboje musieli być płodni i wyjątkowo zdrowi, by mieć liczną gromadkę dzieci i dożyć dorosłego wieku części z nich. Po czwarte: dobrzy i pomocni sąsiedzi. Po piąte: zasoby naturalne (jakość ziemi, wielkość majątku, dostępność wody, drewna, zwierząt gospodarskich). Po szóste: czynniki niezależne od gospodarza takie jak relacje z dworem szlacheckim (daniny, pańszczyzna itp.), łatwa dostępność rynku na którym można było korzystnie sprzedać produkty, podatki, najazdy obcych wojsk (lub swoich), klęski naturalne (powodzie, zarazy, nieurodzaje, huragany itp.).

    Gospodarstwo chłopskie przypominało małą firmę rodzinną, z tym jednak zastrzeżeniem, że ogromną część potrzebnych narzędzi, budynków, sprzętów domowych wytwarzano we własnym zakresie lub z pomocą sąsiadów. Chłopi byli mistrzami życiowego survivalu, co zasługuje na nasz ogromny szacunek. Szczególnie trudne były dla chłopów sytuacje skrajne: ciężkie choroby ludzi i zwierząt oraz porody. Musieli więc posiadać i rzeczywiście posiadali znaczącą wiedzę praktyczną o leczeniu chorób oraz o odpowiednich gusłach, które często działały jak placebo lub przynajmniej dawały poczucie pewnej kontroli nad sytuacją. Mieli też ogromną, praktyczną wiedzę o klimacie i pogodzie.

    Ten krótki zarys życia chłopskiego jest niezbędnym wstępem do refleksji nad lekturą pracy Horna, gdyż czytelnik może nie mieć świadomości jak twardymi, upartymi i wytrwałymi ludźmi byli ówcześni kmiecie. Nie były to ofiary złej szlachty, jak to się często przedstawia.

     

    Maurycy Horn i jego praca nad chłopami czerwonoruskimi

    Horn był historykiem sowiecko-polskim pochodzenia żydowskiego. Przed wojną studiował na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie, jednak studia ukończył już pod okupacją sowiecką w roku 1940. Po rozpoczęciu wojny niemiecko-rosyjskiej został ewakuowany do Tadżykistanu i w tym czasie wstąpił do sowieckiego „Związku Patriotów Polskich”. Po 1945 roku wrócił do Lwowa. Pracę doktorską obronił w czerwcu 1948 roku w Instytucie Pedagogicznym im. Aleksandra Hercena w Petersburgu (Leningradzie). Następnie pracował w uczelniach lwowskich i dopiero w 1957 roku w ramach tzw. „drugiej repatriacji” wyjechał do PRL, osiadając w Opolu, gdzie wkrótce został dziekanem Wydziału Filologiczno-Historycznego WSP, a następnie jej rektorem.

    Praca Horna jest pracą silnie przesiąkniętą ideologią marksistowską. Podstawowym w niej pojęciem jest „wyzysk feudalny” i „walka klasowa gnębionego chłopstwa”. Są to zaklęcia pozbawione istotnego sensu, a źródła są naciągane pod tezę w sposób okrutny dla bezkrytycznego umysłu czytelnika.

    Aby udowodnić istnienie wyzysku feudalnego historykom marksistowskim potrzebne były dobre źródła, pozwalające na zobrazowanie i wykazanie uniwersalności ideologii marksistowskiej. W przeciwieństwie do chłopów z dóbr szlacheckich, chłopi z królewszczyzn mieli prawo składać zażalenia na starostów i dzierżawców do króla, a konkretnie do sądu referendarskiego. Dokumenty dotyczące ich losu często trafiały do ksiąg grodzkich, stąd stosunkowo łatwo zrekonstruować ich relacje ze szlachtą. I tu od razu pojawia się podstawowy problem, z którym nieraz można się zetknąć w pracach marksistów: wnioski wyciągane z lektury źródeł są bardzo często błędne lub powierzchowne. Krytyka źródłowa prawie żadna; przyjmuje się „na wiarę” fakty opisywane przez dokumenty. Tak jakby nie istniała żadna wiedza pozaźródłowa, życiowe doświadczenie historyka czy chociażby umiejętność wyłowienia z tekstu źródła interesujących „smaczków”, które na pozór wydają się nieistotne lub nie pasują „pod tezę”, a przecież wiele wyjaśniają.

    Niewątpliwą jednak zaletą opracowania Horna jest częste i obfite cytowanie oryginalnych dokumentów, co daje wprawnemu czytelnikowi szansę na wyciąganie samodzielnych wniosków. Jest więc praca Horna wydawnictwem źródłowym i tak też ją tutaj traktuję. Żałować tylko trzeba, że Horn nie podaje dokumentów w całości, byłoby to z ogromnym pożytkiem dla czytelnika.

     

    Konflikty kmieci ze szlachtą. Czytelne trendy i schematy działania obu stron.

    Dzięki przywoływanym przez Horna obszernym fragmentom dokumentów możemy łatwo odtworzyć rzeczywiste przyczyny konfliktów pomiędzy chłopami a szlachtą.

    Jest faktem ogólnie znanym, że na początku wieku XVII Rzeczpospolita przeżywała wyż demograficzny. Rodzinom chłopskim (jak również szlacheckim) zaczynało się robić ciasno w granicach włości wytyczanych 50-100 lat wcześniej. Aby się wyżywić kmiecie zmuszeni byli wycinać lasy i zaorywać nowe pola pod uprawę. Naturalnie, nie uszło to uwagi szlacheckich dzierżawców królewszczyzn, których zadaniem było przecież pozyskać z majątków jak największe dochody dla króla i dla siebie. Przybywając po raz pierwszy do danego majątku dzierżawca od razu dostrzegał, że ustalone w połowie wieku XVI powinności kmieci są o wiele za małe w stosunku do włości, które faktycznie dzierżyli na początku wieku XVII. Pierwszym krokiem było więc zwołanie gromady wiejskiej. Tu albo następowała pół-legalna próba wymuszenia haraczu w zamian za milczenie, albo zażądanie opłat (czynszów) lub pańszczyzny (robocizny) dla folwarku z tych pól, które kmiecie świeżo przysposobili do uprawy roli, a które wcześniej do nich nie należały. Wówczas kmiecie albo spełniali jego życzenie, albo przedstawiali stare przywileje, które nakładały na nich powinności znacznie mniejsze, niż te żądane.

    Na którymś etapie tego wzajemnego przeciągania liny kmiecie wreszcie stanowczo odmawiali wykonania żądań dzierżawcy. Mogło to się stać zaraz po pierwszym spotkaniu z dzierżawcą, ale mogło się to stać po tym, jak kmiecie zgodzili się na dodatkowe powinności i zaczynały one niepostrzeżenie rosnąć, znacznie wykraczając poza to, co można rozumieć jako pańszczyznę. Szczególną irytację budziło na przykład wysyłanie kmieci z towarami w dalekie podróże, obowiązek strażowania w zamkach, udział w naprawach grobli i młynów, utrzymywanie żołnierzy i hajduków, pełnienie roli gońców, przewożenie pieniędzy, ściganie zbiegłych chłopów, walki z przemytnikami czy nawet udział w prywatnych wojnach dzierżawcy. Już to ostatnie pokazuje, że chłopi nie byli takimi ofiarami losu, jak się powszechnie sądzi, bo przecież na te starcia zbrojne musieli zostać uzbrojeni i odpowiednio przeszkoleni. Wróćmy jednak do głównego wątku: gdy powinności narastały, coraz bardziej poddenerwowani kmiecie zaczynali szemrać i zmawiać się do protestu.

    Gdy kmiecie otwarcie odmawiali spełniania nowych powinności, sytuacja mogła się rozwinąć na dwa sposoby:

    1. dzierżawca wysyłał na nich skargę do sądu referendarskiego, który wzywał przedstawicieli gromady na rozprawę;

    2. dzierżawca podejmował próbę samodzielnego odzyskania należności.

    Sposób pierwszy był kłopotliwy dla dzierżawcy. Rozpoczęcie czynności procesowych kmiecie traktowali jako pretekst do odmowy spełniania jakichkolwiek powinności wobec dzierżawców, aż do faktycznego ustalenia ich rozmiarów przez sąd. Jednocześnie obie strony zmuszone były wyasygnować środki na podróż swych przedstawicieli do Warszawy lub nawet do Wilna, jeśli akurat król tam rezydował, na opłacenie prawników i zapewne na koszta procesowe (zarówno te legalne, jak i nielegalne, np. łapówki). Schemat ten powtarza się wielokrotnie. Co więcej, król otaczał przedstawicieli kmiecych swoistym parasolem ochronnym, tzw. glejtem nietykalności (glejt ten bywał brutalnie łamany przez dzierżawcę, ale to wcale nie polepszało jego sytuacji w relacji z kmieciami, a tylko utwierdzało ich w oporze, a pamięć ludzka była długa!) Jeśli kmiecie bez przeszkód dotarli na rozprawę, sąd referendarski przesłuchiwał obie strony. Świadków nie powoływano. Jeśli z konfrontacji nie wynikało nic pewnego, sąd wysyłał na miejsce sporu swoich przedstawicieli, tzw. rewizorów lub komisarzy. Na miejscu komisarze jako rodzaj sądu obwoźnego wydawali zarządzenia, od których można się było odwołać znów do sądu referendarskiego.

    Na miejscu komisarze rozpatrywali sprawy w obecności gromady. Przesłuchiwali obie strony, ale także powoływali świadków. Następnie komisja spisywała wielostronicowy protokół i przesyłała go w zamkniętym „rotule” do sądu referendarskiego. Nierzadko komisarzom towarzyszył geometra (mierniczy przysięgły), który wytyczał te działki, za użytkowanie których chłopi zobowiązani byli do nowych powinności. Na podstawie protokołu komisji król wydawał dekret. Jeśli dekret był stosunkowo korzystny dla kmieci, zanosili go do urzędu grodzkiego w celu oblatowania. Oblatować mógł go również dzierżawca.

    Po wydaniu dekretu rozwój sytuacji znów mógł się potoczyć dwojako: albo obie strony trzymały się postanowień królewskich, albo walka zaczynała się na nowo.

    W przypadku gdy dzierżawca próbował własnymi siłami wymusić spełnianie powinności, dochodziło do licznych starć i konfliktów z kmieciami, które zmuszały ich do złożenia skargi do sądu referendarskiego (wówczas uruchamiała się cała wyżej opisana procedura). Dzierżawca stosował niejednokrotnie metody, które dzisiaj kojarzą się nam z działaniem mafijnym, ale wtedy były na porządku dziennym, także pomiędzy szlachtą (dodajmy zresztą, że chłopi nie byli wcale tak bezbronni, jak się zdaje, ale o tym dalej). Wysyłał mianowicie grupę swoich ludzi, która niespodziewanie porywała chłopom bydło, aby w ten sposób wymusić powinności, nakładał grzywny pieniężne, sprowadzał płatnych łamistrajków, bił chłopów, nasyłał na wieś swoich hajduków (w skrajnym przypadku nawet lisowsczyków!), którzy grabili, bili, gwałcili kobiety, groził torturami i śmiercią (czasem spełniał te groźby), bił kmieci ze skutkiem śmiertelnym i temu podobne. W skrajnych przypadkach zbrojnego buntu dochodziło do regularnej wojny z kmieciami, a nawet do całkowitego „zniesienia” wsi (wysiedlenia mieszkańców).

    Jak łatwo się domyślić, kmiecie nie pozostawali mu dłużni, a możliwości mieli przecież wiele, ponieważ większość atutów była w ich rękach – to od ich pracy i pieniędzy dzierżawca był ściśle uzależniony, niczym wojownik termitów od pokarmu, którym karmią go robotnice... I tak, kmiecie mogli:

    • bojkotować zarządzenia dzierżawcy (np. bojkot zebrania gromady);

    • wybrać wójta wbrew woli dzierżawcy;

    • organizować nocne schadzki w lesie w celu omówienia wspólnych działań;

    • bojkotować miejscowy kościół i nie płacić za mszę;

    • pisać skargi do króla (co w ich mniemaniu zwalniało ich od wszelkich powinności na czas trwania procesu);

    • w odpowiednim momencie dopaść świeżo upieczonego króla-elekta, przedstawić mu stary (unieważniony) przywilej i korzystając z zamieszania związanego z tranzycją władzy, skłonić go do jego zatwierdzenia;

    • zmawiać się z chłopami z innych wsi i korzystając z niechęci króla do dzierżawcy, kolektywnie wymuszać korzystne dla siebie wyroki sądu referendarskiego;

    • uciekać ze wsi;

    • opuścić wieś gromadnie i ukryć się w lesie na czas dłuższy;

    • urządzić włoski strajk albo na przykład orać grunt folwarczny nie tam, gdzie im kazano, ale tam, gdzie im się podoba;

    • urządzić strajk otwarty (np. pozostawić folwark bez zaorania i zasiewku);

    • urządzić strajk okupacyjny we wsi i z bronią w ręku (również palną!) odeprzeć wysłaną przeciw nim ekspedycję karną;

    • obrazić lub pobić szlachcica wysłanego w celu odebrania powinności;

    • zabić pomienionego szlachcica (czasami uchodziło im to na sucho w tym sensie, że zamiast kaźni musieli zapłacić główszczyznę);

    • najechać dwór dzierżawcy;

    • i wiele, wiele innych, a wszystkie wyżej wymienione pochodzą z lektury Horna…

    Spory i starcia kmieci z dzierżawcami trwały nieraz po wiele lat, co oczywiście działo się ze szkodą dla dzierżawcy i skarbu królewskiego. Kmiecie tracili na tym najwięcej, bo czasami życie i zdrowie swoje i najbliższych, efekty swojej wieloletniej pracy, majątek. Zadziwiający jest jednak upór i determinacja. Istniejące stare przywileje kmiecie traktowali jako wieczyste, podczas gdy dla króla i dzierżawców były to tymczasowe regulaminy. Dobitnie stanowisko elity państwa przedstawił w swoim wystąpieniu przed kmieciami w starostwie kamionackim pełnomocnik Stanisława Żółkiewskiego Jan Kopystyński. Odpowiadając on na podnoszony przez kmieci fakt istnienia starych przywilejów i dekretów, stwierdził, że te dekreta były wydane (wtedy), kiedy przez niedostatek i ścisłość gruntów, dla wielkiej puszczy i lasów, przy której te wsie zasiadły” i było jeszcze mało gospodarstw kmiecych. Natomiast teraz kmiecie „wyrąbawszy i spustoszywszy puszcze i lasy… drzewa sprzedali… skąd do dobrego mienia przyszedłszy, na tych miejscach, gdzie puszcze, lasy były, ziemię we czwórnasób przyczynili, że gdzie pierwej jedna wieś siedziała, teraz sześć siedzieć mogło”. Kopystyński kontynuował: „tak wiele osiadło poddanych w tych wsiach, że aż w sześć niedziel na chłopa jednego pańszczyzna przypada, tj. pięć niedziel chłop siedząc sobie w domu robi, a szóstej niedzieli wyszedłszy, i to nie rano, i dosyć nieżyczliwie, trzy dni pańszczyznę odrabia”. Chłopi się wzbogacili – oceniał Kopystyński – a oprócz gospodarstw, z których odrabiają robociznę, mają „z osobna… pola, obszary, lasy, łąki, z których tylko dań miodową i osep pszeniczną do zamku dają. Z puszczy zaś i teraz sobie pożytki kurzą i drogo sprzedają, a z tego żadnego pożytku do skarbu Jego Królewskiej Mości nie czynią” (Horn, 164). Jednym słowem powinności kmieci musiały być co pewien czas aktualizowane, stosownie do obecnego stanu ich dochodów. Miejmy zrozumienie dla faktu, że ziemia królewska była bezpośrednio własnością Korony, a własność kmieca była ściśle uzależniona od wypełnianych przez nich powinności. Zasada „daję, abyś dał” (do ut des) była w ogóle podstawą ustrojową Rzeczypospolitej.

    Podejście to racjonalne nie zawsze cieszyło się jednak zrozumieniem samych zainteresowanych. Zdawali sobie oni sprawę, że tak czy inaczej to od nich zależy, czy będą wypełniać zwiększone powinności, czy też nie. Nie ulega też wątpliwości, że dzierżawcy niejednokrotnie darli i łupili powierzonych sobie poddanych, szczególnie zaś wtedy, gdy nie mieli nadziei na odzyskanie powinności innym sposobem. Ciężko więc wyważyć kto w tych sporach miał rację, a kto wykazywał się nadmiernym sprytem i przeceniał swoje znaczenie. Wszelakie negocjacje mają to do siebie, że obie strony muszą wyczuć, na ile ustępstw skłonna jest pójść strona przeciwna, i poprzez odpowiednią strategię spotkać się w punkcie akceptowalnym dla obu stron. Niestety, zajadłość, zatwardziałość i pieniactwo niejednokrotnie zwyciężało, a przegrywali ludzie.

     

    Smaczki” – czyli to, co wprawne oko wyłowi z pracy Horna

    Zacznijmy od tego, że status kmieci królewskich był w opinii historyków lepszy od statusu kmieci szlacheckich. Czy tak w istocie było? Pod pewnymi względami na pewno tak: mogli oni przecież odwołać się do sądu królewskiego, byli więc podmiotem prawnym, mieli coś w rodzaju osobowości prawnej. Z drugiej wszakże strony widzimy, że oznaczało to również nieustanne pilnowanie własnych przywilejów i własnego statusu, bo freedom is not free. Władysław Łoziński podaje, że w zażaleniach do króla chłopi tytułują się zawsze „obywatele poddani Króla Jego Mości”. Duma!

    Inna sprawa to doświadczenie życiowe, które podpowiada nam, że każdy człowiek lepiej dba o własność swoją dziedziczną, niż własność powierzoną czasowo, zatem szlachta najprawdopodobniej lepiej dbała o swoich poddanych w dziedzicznych majątkach, niż o poddanych królewskich, których nierzadko łupiła. Wynikałoby zatem z tego, że dola chłopów w majątkach prywatnych mogła być pod wieloma względami lepsza, niż, chłopów w majątkach królewskich.

    Jedno jest wszakże pewne: modne ostatnio określanie chłopów jako „niewolników” nie może mieć zastosowania do chłopów w królewszczyznach w I połowie XVII wieku. I tak:

    • Czy znacie jakiś ustrój niewolniczy, w którym by niewolnicy odwlekali wypełnianie swej niewolniczej pracy przy użyciu środków prawnych?

    • Czy znacie jakiś ustrój niewolniczy, w którym by niewolnicy mieli dostateczne pieniądze, by uzbroić się w rusznice i wojować nie tylko ze swoimi „panami”, ale i okoliczną szlachtą (bo i takie wypadki miały miejsce)?

    • Czy znacie jakiś ustrój niewolniczy, w którym pan zbroi swoich poddanych do walki z Tatarami i przez długi czas nie odbiera im tej broni, tak jakby w ogóle nie bał się buntu z ich strony (a taki wypadek miał miejsce!)? Warto tu wspomnieć, że podobne praktyki istniały w majątkach prywatnych na Ukrainie...

    • Czy znacie jakiś ustrój niewolniczy, w którym działki, które uprawiają niewolnicy, są określane jako „grunty ich własne”? Co więcej, działki te dziedziczono...

    • Czy znacie jakiś ustrój niewolniczy, w którym niewolnicy, wzorując się na ogólnie przyjętych zwyczajach, urządzają rokosze przeciwko swojej zwierzchności? Słowo „rokosz” jest tu kluczowe. Nie chodzi przecież o nielegalny bunt, ale o bunt zalegalizowany. Chłopi doskonale wiedzą, że w państwie legalistów i pieniaczy każdy krok musi mieć jakąś podstawę prawną.

    • Czy znacie jakiś ustrój niewolniczy, w którym niewolnicy bez kajdan i bez straży są wyprawiani z towarami w odległe podróże? Kmiecie uczyli się w ten sposób świata, z pewnością też znali sytuację innych kmieci w majątkach prywatnych i koronnych.

    • Czy znacie jakiś ustrój niewolniczy, w którym niewolnicy są na tyle zasobni, by wynajmować prawników i toczyć wieloletnie spory prawne z panami? Kmiecie handlowali płodami natury i innymi towarami, dzięki czemu mogli być niejednokrotnie bardziej zamożni, niż drobna szlachta.

    • Czy znacie jakiś ustrój niewolniczy, w którym toczy się z niewolnikami wieloletnie negocjacje i okazuje nadzwyczajną pobłażliwość i tolerancję dla niewypełniania przez nich wyroków sądowych? A takie sytuacje były nagminne...

    Takie pytania można mnożyć bez końca i odpowiedź będzie zawsze jedna: nie, niewolnicy nigdy nie mają takich możliwości.

    Jednym z ciekawych „smaczków” jest fakt, że w sporze ze złym starostą kmiecie bortiatyńscy… proszą o pomoc okoliczną szlachtę, by wpłynęła na postępowanie starosty! Najwyraźniej dostrzegają, że dola poddanych szlacheckich jest co najmniej poprawna, a zatem szlachta być może udzieli pomocy, okaże im zrozumienie...

    Być może największą korzyścią z bycia kmieciem było zwolnienie z obowiązku obrony Ojczyzny. Przeważająca większość kmieci nie musiała ćwiczyć się w wojennym rzemiośle (wyjątkiem byli wybrańcy, czeladnicy szlacheckich pocztów oraz ciury obozowe), podczas gdy model wychowawczy nakładał na szlacheckie dzieci obowiązek ćwiczenia się we władaniu bronią i jeździe konnej. Szlachta musiała też stawić się na pospolite ruszenie. Szlacheccy synowie służyli w armii kwarcianej i w licznych oddziałach prywatnych panów i książąt. Czytamy najczęściej pamiętniki tych, którym się powiodło, i którzy wróciwszy po wojnach do domu, ustatkowali się, ożenili, wzbogacili. Ale wielu z nich kończyło swoje życie bez rąk, bez nóg, oniemiali, głusi lub bez oczu, jako zrozpaczeni pensjonariusze przyzakonnych „szpitalików”. Ich beznadziejne życie z pewnością nie trwało tak długo, jak życie literackiego Onufrego Zagłoby…

    Sądzę, że masowe poparcie ludności rusińskiej (i nie tylko) dla buntowników Chmielnickiego w roku 1648 wynikało z faktu, że ludność ta miała dostateczne zasoby finansowe i materialne, by realizować swoje aspiracje. Zasoby finansowe i materialne nie są cechą niewolników, ale cechą ludzi mniej lub bardziej wolnych. Przypuszczam zatem, że dola chłopów w majątkach prywatnych była nie gorsza, a wręcz może lepsza, niż w majątkach koronnych. Szlachta najwyraźniej traktowała chłopów en masse jako konkurentów i rywali, obawiała się utraty swego statusu. Stąd brały się być może próby zepchnięcia kmieci do roli „chamów” – potomków biblijnego Chama – i mitologia sarmacka, która próbowała oddzielić „naród sarmacki” od poddanych. Wszystko to nabrało jednak pewnego zdziczenia dopiero po Potopie i po głębokim a zaskakującym wstrząsie, jaki elita państwa przeżyła w starciu z własnymi poddanymi.

     

    Jakub Brodacki

    5
    5 (1)
  •  |  Written by Godziemba  |  0
    Telewizory stanowiły w PRL-u dobro luksusowe.
     
          W Polsce telewizja zaczęła nadawanie na początku lat 50. – najpierw emitowano półgodzinny program raz w tygodniu (tylko w Warszawie i okolicach), potem trzy razy w tygodniu.
     
          Początkowo  programy oglądano jedynie w świetlicach w zakładach pracy, a codzienną domową rozrywkę zapewniało radio.
     
          Sytuacja zmieniła się w drugiej połowie lat 50. gdy zaczęły produkować telewizory. Pierwszym, produkowanym w Polsce seryjnie telewizorem była Wisła. Warszawskie Zakłady Telewizyjne rozpoczęły jego produkcję w 1956 roku na licencji sowieckiego odbiornika "Awangard" . Ekran miał wymiary 18x24 cm. Rok później,, w listopada 1957 r. rozpoczęto produkcję Belwedera. Był to pierwszy opracowany w całości w Polsce odbiornik. Przekątna ekranu wynosiła ok. 36 cm, rozmiar 29x22 cm. Telewizor ważył ok. 23 kg.
     
         Jednak bardzo niewielu Polaków było stać na jego kupno. W pierwszej połowie lat 60. kosztował on około 8 tysięcy złotych, co przy średniej pensji wynoszącej niespełna 2 tysiące było wielkim wydatkiem. Ci, którym udało się go zdobyć, mieli dom pełen ludzi – każdy chciał obejrzeć emitowane programy.
     
         Telewizory można także wypożyczyć. „Wpłacając 170 zł, możesz mieć telewizor w domu – to duża przyjemność na gwiazdkę" – głosiło ówczesne  ogłoszenie w prasie.
     
          W październiku 1970 roku uruchomiono Program Drugi Telewizji Polskiej, a w 1973  na rynku pojawiły się kolorowe telewizory. Pierwszym był „Jowisz”. Ważył 32 kilogramy i powstał w Warszawskich Zakładach Telewizyjnych w porozumieniu z francuskim Thomsonem.  Jednym z jego konstruktorów był mgr inż. Jerzy Kania.
     
     
        Zabawna jest też pierwotna nazwa tego telewizora - ustalono ją jako "PAW" - czyli "Pierwszy Aparat Wielobarwny". Jednak niosła ona ze sobą niezbyt przyjemne konotacje i przemianowano ją właśnie na "Jowisz".
     
           „Jowisz” był horrendalnie drogi – kosztował 46 tysięcy złotych, czyli tyle, co połowa Fiata 126p.
     
                W latach 70. WZT produkowały też „Rubina”, na sowieckiej licencji, który ważył ponad 50 kilogramów. Był jednak dwa razy tańszy niż „Jowisz”. Pod koniec lat 70. kosztował ok. 20 tysięcy złotych.
     
                Rubin bywał jednak niebezpieczny – czasami dochodziło do jego samozapłonu. Niektóre jego elementy wykonane były z tektury, a dodatkowo pobierał wysokie napięcie.  O iskrę było więc wyjątkowo łatwo.
     
     
             Telewizja Polska wciąż produkowała programy w czerni i bieli – jeśli już pokazywano coś w kolorze, to „atrakcje” typu zjazd PZPR.
     

          Do odbioru kolorowej telewizji nie wystarczała jedynie antena domowa – ważna też była wysoka jakość sygnału emitowanego przez nadajniki Telewizji Polskiej, a z tym czasami też nie było najlepiej. Za sukces należy uznać uruchomienie pod koniec 1975 roku pierwszej naziemnej stacji łączności satelitarnej.
     
     
          W okresie gierkowskiego „cudu” telewizor stał się jednym z pragnień Polaków. Jak śpiewał Grzegorz Markowski: „Telewizor, meble, mały fiat – oto marzeń szczyt”.


         Jedynie w1975 roku Polacy kupili milion telewizorów, co było liczbą dwukrotnie większą niż na początku dekady.


          Telewizory produkowane w WZT czy gdańskim Unimorze miały przyciągające nazwy: Ametyst, Fregata, Neptun, Saturn, Zefir, Fiord, Tosca, Aladyn.
     
     
            Marzeniem stał się telewizor niemiecki albo japoński, kupiony w Peweksie lub przemycony z zagranicy.
     
     
            W latach kryzysu gospodarczego w latach 80. po telewizory ustawiały się gigantyczne kolejki. Przed otwarciem sklepów  otwarciem ludzie koczowali nocą na zewnątrz, nie brakowało awantur i szarpania.
     
     
           Osoby dysponujące oszczędnościami niejednokrotnie lokowały je właśnie w telewizorach, szczególnie kolorowych, licząc, iż w ten sposób ocalą swoje oszczędności.
     
     
          W 1989 roku w związku z hiperinflacją za telewizor kolorowy trzeba było zapłacić nawet 3 mln zł.
     
     
           W latach 90. telewizory relatywnie znacznie staniały i przestały być – jak w PRL – towarem luksusowym.
     
     
     
    Wybrana literatura:
     
     
    W. Przylipiak – Zakupy w PRL. W kolejce po wszystko
    https://www.polskieradio.pl/39/156/Artykul/3236646,Jowisz-byl-polski-i-niezawodny-a-mial-nazywac-sie-PAW
    https://expressbydgoski.pl/wspominamy-prl-telewizory-rubiny-wybuchaly-w-bydgoskich-domach/ar/c15-14751306
     
    5
    5 (1)
  •  |  Written by Godziemba  |  0
    Do kolejnej dużej fali paniki wojennej doszło w PRL w 1962 roku
     
     
           O ile latem 1961 roku prawdopodobieństwo przekształcenia się zimnej wojny w gorącą było umiarkowane to inaczej rzecz się miała w pierwszych dniach października 1962 roku, gdy sowieckie okręty w ramach operacji „Anadir” dotarły na Kubę. Na ich pokładzie znajdowały się 164 ładunki jądrowe.
     
     
            Prezydent John Kennedy w wygłoszonym 22 października przemówieniu zapowiedział, że ich wystrzelenie w jakikolwiek kraj na zachodniej półkuli zostanie uznane za atak ZSRS na Stany Zjednoczone. „Słuchałem tego w nocy w Krakowie—zanotował w dzienniku Zygmunt Mycielski  — Mowa była tak ostra i stanowcza, że „pachniało atomówką”.
     
     
            Następnego dnia  we wszystkich większych peerelowskich zakładach kraju odbyły się wiece, podczas których przyjmowano rezolucje solidarności z Kubą.
     
     
               „Zanotowano - napisano w informacjach Wydziału Organizacyjnego KC PZPR - fakty żywiołowych wystąpień, szczególnie kobiet i młodzieży przeciw polityce USA, która jest brzemienna w niebezpieczeństwo wybuchu wojny”.
     
     
            Wrogość wobec „imperialistycznej Ameryki” stanowiła jednak margines ówczesnych społecznych postaw i emocji. Dominował w niej strach przed wybuchem nuklearnego konfliktu.
     
     
               Pierwsze symptomy paniki wystąpiły już 23 października. W niektórych miejscowościach odnotowano „wzmożony wykup artykułów pierwszej potrzeby”. Na Mokotowie w Warszawie sprzedano 2300 kg smalcu, którego zwykle „szło” 500–600 kg. W 104 sklepach tej dzielnicy zabrakło słoniny.  Następnego dnia cukru zabrakło cukru w sklepach w Śródmieściu. Ludzie kupowali po 2–3 kg mydła. Na Nowym Świecie dużym popytem cieszyły się futra.
     
     
           W odpowiedzi na tę falę zakupów 25 października limitowana sprzedaż została wprowadzona w Warszawie, Łodzi i Trójmieście, a następnego dnia na terenie całego kraju. Można było kupić po jednym kilogramie mąki, kaszy, cukru i mięsa oraz po pół kilograma ryżu, makaronu, soli, mydła i wędlin.
     
     
            26 października partia „rzuciła” do sklepów stolicy 600 aktywistów PZPR celem wyjaśniania sytuacji rynkowej i politycznej”.
     
     
             Szczególnie panikarskie nastroje panowały na tzw. Ziemiach Odzyskanych, gdzie znów zaczęto obawiać się powrotu Niemców: „We Wrocławiu wszyscy mówią o wojnie. Jeżeliby taka była to czy mam wracać do domu?”
     
     
             Wojsko zostało postawione w stan najwyższej gotowości. Grzały się silniki czołgów, rozdano ostrą amunicję.  „Wojsko ruskie przyjechało do nas i stoi z nami [...] dziś d-ca Brygady tak powiedział, że będzie wojna tylko nakazał, żeby nigdzie nie mówić...”.
     
     
               27 października Chruszczow zaproponował wycofanie rakiet. „Ludzie mówią — dzień później zapisała w swoim dzienniku Maria Dąbrowska — „koniec świata odłożony na trzy tygodnie” — i trochę zelżało w sklepach, z których wykupywano już wszystko”.
     
     
               Sytuacja powoli wróciła jednak do normy.
     
           W latach sześćdziesiątych panika wojenna ogarniała Polaków jeszcze kilka razy. Kilkudniowa przeszła przez kraj podczas wojny sześciodniowej między Izraelem i państwami arabskim w czerwcu 1967 roku. Znów wzrosła sprzedaż mąki, cukru i soli w sklepach w Warszawie, Krakowie i Lublinie.
     
     
           Podobną reakcję społeczną wywołało wkroczenie do Czechosłowacji nocą z 20 na 21 sierpnia 1968 r. wojsk ZSRS, Polski, Węgier, Bułgarii i NRD, co położyło kres „praskiej wiośnie”.  Pierwszą rekcją Polaków na wiadomość o wkroczeniu do Czechosłowacji były kolejki pod sklepami oraz wykupywanie artykułów pierwszej potrzeby — mąki, cukru i soli, a także środków piorących oraz mydła. W niektórych województwach ograniczono sprzedaż produktów do 1 kg na osobę.
     
     
            Wedle danych Ministerstwa Finansów już 21 sierpnia o 40% wzrosły wypłaty z książeczek oszczędnościowych PKO w stosunku do przeciętnych wypłat z dni poprzednich, wpłaty zmniejszyły się natomiast o 20%. Niektórzy rodzice zabrali dzieci z kolonii.
     
     
           Panikę w Polsce wywołał również konflikt radziecko-chiński na granicznej rzece Ussuri w 1969 roku. Na brak poczucia bezpieczeństwa związanego z sytuacją międzynarodową i istnienie zagrożenia dla Polski wskazywało w 1969 roku aż  59% respondentów.
     
     
           Na obniżenie się poziomu strachu wojennego w latach siedemdziesiątych wpłynęła przede wszystkim odwilż w stosunkach międzynarodowych. Także propaganda peerelowska przestała epatować „niemieckim rewanżyzmem” oraz „amerykańskim imperializmem” .
     
     
           Sprawiło to, iż wybuch w październiku 1973 roku wojny Jom Kippur między koalicją arabską a Izraelem nie doprowadził do wybuchu paniki wojennej. Podobnie zachowali się Polacy na wieść o wkroczeniu w lutym 1979 roku armii chińskiej na terytorium Wietnamu. Jedynie na suwalskiej wsi powtarzano jeszcze przedwojenne „prawdy”, jakoby „żółta rasa miała zalać świat”.
     
     
               Agresja sowiecka na Afganistan zakończyła okres spokoju. SB odnotowała wzrost „nastrojów ucieczkowych wśród mieszkańców województw zachodnich”.  W listach „widać strach, niepokój, lęk”.
     
     
               Wiosną 1981 roku uwaga koncentrowała się wokół kwestii: „Wejdą? Nie wejdą”, czyli realnego zagrożenia militarną interwencją Związku Sowieckiego.
     
     
               Jakkolwiek w latach stanu wojennego władze komunistyczne próbowały nadal straszyć Polaków zagrożeniem wojennym (symbolem tych zabiegów stał się w propagandzie Ronald Reagan), dużo bardziej przytłaczająca w latach osiemdziesiątych okazała się jednak sytuacja wewnętrzna. Można powiedzieć, iż objawy paniki neutralizowane były przez bieżące emocje związane ze stanem wojennym i problemami życia codziennego.
     
     
             Pomimo ostrych napięć w stosunkach międzynarodowych (do 1986 roku) nigdy nie doszło do pojawienia się w Polsce kolejnej fali paniki wojennej. Niewątpliwie wpływ miały na to również inne czynniki; przede wszystkim wchodzenie w dorosłe życie kolejnych pokoleń, które nie doświadczyły grozy drugiej wojny światowej.
     
     
            Z biegiem lat — zwracała uwagę Anna Pawełczyńska — słabła pamięć o wojennym głodzie i cierpieniach, ludzkiej podłości i zdradzie. Szczegóły dramatycznych wydarzeń i zjawisk odchodziły w zapomnienie.
     
     
     
     
    Wybrana literatura:
     
     
    M. Zaremba – Powojenne paniki wojenne: Polska 1945-1980
    T. Leszkowicz – Ludowe Wojsko Polskie w cieniu zimnej wojny
    R. Braithwaite Rodric -  Armagedon i paranoja. Zimna wojna – nuklearna konfrontacja
    D. Jarosz, M. Pasztor  -  W krzywym zwierciadle. Polityka władz komunistycznych w Polsce w świetle plotek i pogłosek z lat 1949–1956
    5
    5 (1)

Pages